27 września 2010

Muzułmanie to...?

Pierwszy wpis po przenosinach. Pisze się całkiem wygodnie, dlatego się trochę rozpiszę, tym bardziej, że dawno już nie byłem aktywny :-)


Pamiętam do dziś pewną lekcję historii w podstawówce. Dotyczyła ona świata islamu. Poznawaliśmy pojęcia takie jak meczet, minarety, muzułmanie... Zajęcia były bardzo interesujące, ale najbardziej zapadła mi w pamięci sytuacja, kiedy jeden z kolegów stwierdził, że "muzułmanie to dzikusy". Oburzenie nauczyciela - swoją drogą równego gościa - było niesłychane. Był nie do poznania, tym bardziej, że na lekcjach dało się słyszeć o wiele ciekawsze teksty i były one w pełni tolerowane. Kolega otrzymał rozbudowaną uwagę i wylądował na poważnej rozmowie u dyrektorki.

Z perspektywy czasu zadaję sobie pytanie: dlaczego nauczyciel zareagował tak ostro, skoro w porównaniu z innymi naszymi "tekstami" było to niewinne stwierdzenie? I pytanie sto razy ważniejsze: co spowodowało, że mój kumpel tak wyraził się o muzułmanach, a ja w myślach mu nie zaprzeczyłem - na pewien sposób się z nim zgodziłem?

Prawda jest taka, że nasz światopogląd kształtuje się od najmłodszych lat. Patrząc na starszych od siebie, oglądając telewizję, surfując po Internecie - wyrabiamy sobie opinie, które w nawale informacji zamieniają się w stereotypy. Kiedy przychodzą coraz to kolejne informacje, nie mamy czasu na głębsze zastanowienie się nimi, a nawet samo źródło takich informacji często narzuca własną wersję. Z braku czasu myślimy więc, że "jest tak, jak zwykle wszyscy mówią", aż w końcu tak to w nas wrasta, że nawet nie trzeba nam mówić, że coś jest dobre lub złe - po prostu wszystko, co się łączy z przedmiotem stereotypu, oceniamy sami bezmyślnie i automatycznie (tak jak to pisałem przy temacie tzw. "równości"). Kiedy usłyszymy dziesięć razy, że znowu jakiś wiolonczelista podpalił knajpę, w końcu na sam widok (a co dopiero dźwięk!) wiolonczeli zacznie w nas kwitnąć nienawiść. Jak to mówił Goebbels: "Kłamstwo powtórzone tysiąc razy, staje się prawdą". Aby uwierzyć w ten cytat, nie muszą nam go 1000 razy wmawiać - potwierdza go po prostu życie, jeśli tylko dobrze się przyjrzymy.

Jakie są nasze pierwsze skojarzenia ze słowem "Arab"? Brudas, jakiś bogacz, a może właśnie wspomniany "dzikus"? Strzelam, że tak - a teraz zapytam: ilu jest Arabów-brudasów, Arabów-bogaczy, Arabów-dzikusów? Biorąc pod uwagę ich liczbę na świecie, kulturę (higieniczną: obmywania ciała 5 razy dziennie, specjalnego luźnego ubioru i obrzezania), oraz miejsca i statusy zamieszkania, żaden stereotyp nie odzwierciedli większości z nich, a tym bardziej nie odzwierciedli ogółu. Mimo tego, to, co widzimy w mediach i o czym się mówi, rządzi naszymi skojarzeniami. A któż z nas poznał muzułmanina (Araba, Turka...?) osobiście? Cóż, nie chce mi się daleko szukać - i nawet nie muszę - bo miałem okazję poznać bardzo dobrze trzech całkowicie niezależnych od siebie muzułmanów. Jeden z nich mieszkał u mnie przez tydzień w ramach programu wymiany studenckiej - i o tym będzie trochę gorzkich słów. Dwaj pozostali natomiast są bardzo skryci, co jest dla przeciętnego "białego" podejrzane, i co potwierdza stereotyp, że muzułmanie są zamknięci w swoim środowisku (w Niemczech asymilują się najsłabiej - za to Polacy najlepiej, jak to podali w "Wydarzeniach") i otwierają się na innych tylko wtedy, kiedy czegoś chcą.

Chciałbym opisać teraz pokrótce pobyt tureckiego ucznia, mojego rówieśnika, u mnie w domu. Te doświadczenie trwało tydzień, chociaż ja mam wrażenie, że o wiele, wiele dłużej. Na początku było sympatycznie i dosyć zabawnie. Można było odnieść wrażenie, że chłopak jest chwalipiętą, ale oczywiście zawsze mam założony odpowiedni "filtr" - w końcu inni też go zakładają, jak ja opowiadam o sobie, a potem się okazuje, że na początku nie wierzyli, że umiem np. grać na pianinie ;-)

Zapytałem się go po angielsku: "Co chciałbyś na śniadanie?". Odpowiedział: "Mi potrzeba tylko chleba i sera". Ja: "A nie chcesz jakiegoś mięsa?", on: "A jakie to mięso? Nie jem świńskiego mięsa ("pig meat" - wiem, powinno być "pork", ale takie są prawa języka "globish"). I dalej. Ja: "Good. And maybe something to drink? (Dobrze. A może coś do picia?)", on: "OK, może być woda (OK, it can be water)". Ja: "Today we have also milk (Dzisiaj mamy też mleko)", on: "No, I don't drink pig milk (Nie, ja nie piję świńskiego mleka)". Padłem.

Cóż jeszcze z takich fajnych sytuacji - niewątpliwie była to wizyta na basenie, a raczej przygotowanie do niej. Jego kąpielówkami były szerokie, dresowe spodnie (trochę takie, jak u Alladyna). Kiedy zobaczyła to moja mama, wybuchła śmiechem. I tutaj zaczął się nasz gość ujawniać - zrobił się cały czerwony ze złości, wyszedł do kuchni, usiadł, zacisnął pięści i patrzył się w okno. Kiedy mama pokazała mu, jakie to powinny być kąpielówki, wyszedł w ogóle z domu. Na szczęście siostra (bo to z jej szkoły przeprowadzany był program wymiany) namówiła go na ten wyjazd mimo jego wielkiego, olbrzymiego wręcz oporu. Jednak kiedy tylko zobaczył, jak na takim basenie ubrane są dziewczęta, na basenie bywał codziennie...





Tego spodziewał się nasz Turek na basenie.



Co zaniepokoiło mnie najbardziej, to stosunek, z jakim odnosił się do mojej siostry i w ogóle do kobiet. Spychanie na ulicy w stronę, w którą chce iść "pan", ignorowanie kobiety, traktowanie bądź co bądź jak służkę, "rządzenie się", podnoszenie głosu i lekkie uderzenia - i to na dodatek w nieswoim kraju, "w gościach", gdzie to on powinien się dostosować... nie my! Strach więc pomyśleć, jakie standardy panują u nich, w ojczyźnie - to na pewno można zobaczyć jedynie będąc w takim kraju co najmniej kilka dni (i to nie z jakimś biurem podróży, a po prostu, na ulicach, w domach, knajpach...). To już jednak przesada i z uzupełniania się w odrębnych dziedzinach (co popieram) robi się po prostu niezdrowa dominacja. Dla kobiet muzułmańskich oczywiście są tego i plusy i minusy, które im odpowiadają - ale niekoniecznie musi się to podobać kobietom cywilizacji europejskiej. Chociaż, ja tam nie żałuję - przynajmniej teraz koleżanki mojej siostry mają porównanie, jak to jest w islamie i docenią europejski model partnerstwa. Jestem pewien, że z żadnej z nich nie wyrośnie feministka, a będą wręcz bronić naszych norm, ponieważ dostrzegły to, co zostało im na parę chwil zabrane. To tak jak z tym, że dostrzegamy, jak dobry jest sen dopiero wtedy, kiedy bardzo go nam brakuje.

Kończąc opis naszego Turka, mała toaletowa anegdotka. Jak wiemy, świat islamu załatwia się inaczej. Załatwiając się używamy tylko lewej ręki, bo prawą ręką jemy. Po załatwieniu się, myje się dokładnie ręce (u nas to niebywała rzadkość, szczególnie w szkołach i na stacjach benzynowych, a co dopiero opuścić klapę sedesu, aby drobinki bakterii kałowych nie latały i nie osiadały się na czym popadnie...) i oczywiście pupę. Kto by pomyślał, żeby używać papieru, który nie dość, że zaśmieca, to raczej nie wyciera, a wciera interesującą nas substancję w skórę okolic wiadomych. W związku z tym, że u mnie w domu bidetu nie ma, nasz gość chciał do umycia pupy skorzystać z umywalki. Nie wiem, jak to się stało, że moja mama temu zapobiegła - grunt, że teraz nie mam traumy... Zaraz, a co jeśli nie zapobiegła i chciała mi po prostu oszczędzić nerwów podając zmodyfikowaną wersję wydarzeń? Lepiej przestanę się nad tym zastanawiać. A tego spodziewał się nasz Turek w ubikacji - KLIK

Niewątpliwie, świadczy to o wysokiej higienie etc. etc. Oczywiście, w grupie przytrafił się skrajny brudas, który siedział ciągle w swoim pokoju, do którego bez maski gazowej ani rusz - ale to akurat był Rumun ;-) No i właśnie takie indywidua tworzą stereotypy. Wracając: nie oceniam grupy poprzez pryzmat jednostki, mojego gościa, ale bardzo chciałem go opisać, gdyż było to ciekawe doświadczenie i inne spojrzenie na kulturę islamską. Co jak co, rozumiem, tolerancja, ale ja ludzi takich, jak mój gość, w swoim kraju nie chcę. Kiedy ja jadę za granicę (a byłem tu i tam), staram się dowiedzieć, czego się ode mnie oczekuje, przygotowuję się odpowiednio, uczę się podstawowych wyrażeń w danym języku itp. a na miejscu się podporządkowuję i jestem kulturalny. Muzułmanie natomiast (nie tylko mój gość!) przyjeżdżają zaprowadzać własne porządki i zwyczaje, często mając pretensje o to, że gospodarze robią po swojemu, albo nie tolerują ich sposobu, że tak to nazwę, "bycia". A najgorzej, jeśli trafi się hipokryta, który nazwie się "free muslim" i oświadcza, że owszem nie je wieprzowiny, myje się często, ale za to lubi sobie podpić, no i modli się nie za często. Nasz Turek zostawił (zapomniał) u nas taki fajny, mięciutki dywanik do modlitwy. Wziął ze sobą natomiast butelkę wódki. Nie chcę się domyślać, co się tam działo, kiedy to wszystko odkrył jego ojciec, chociaż wódki jeszcze w Polsce już zapewne nie było...

Nie będę tutaj rozpisywał się nad istotą agresywnej ekspansji islamu i biernej postawie Europy, która daje im jeszcze zasiłki. Może tutaj być pomocny ten film - KLIK. Czas po prostu coś z tym zrobić, a jedynym moralnym i jedynym właściwym rozwiązaniem, aby obronić się przed zagładą cywilizacyjną, to po prostu ograniczenie państwa opiekuńczego. Zlikwidowanie zasiłków dla muzułmańskich rodzin wielodzietnych w krajach europejskich powstrzyma tę falę, gdzie muzułmanin przyjeżdża do Europy z niczym, podrywa tutejszą kobietę i robi jej 8 muzułmańskich dzieci. Jak się znudzą zasiłkiem, mąż zabiera taką żonę do ojczyzny. Tam może traktować ją dosłownie jak chce, często jest to diametralna zmiana, która dowodzi jak dwulicowi i fałszywi potrafią oni być, nawet przez wiele, wiele lat. Mnie nazywają od razu "bratem", ale jeśli mieliby jakąś korzyść z zabicia mnie bez konsekwencji, w jednej chwili bratem bym przestał być. No, chyba, że przeszedłbym na islam. Taka jest niestety smutna rzeczywistość i powoli zaczynamy to odkrywać - może się obronimy? Ale świadomość i przeciwdziałanie nie wystarczy. Jest nas coraz mniej, a oni mnożą się jak króliki. To jest kolejny powód, dlaczego powinna być u nas wolność gospodarcza (w skrócie: niskie podatki i niskie wydatki). Co za tym idzie, ludzie nie będą musieli pracować aż tyle, uczyć się aż tyle - i będą mieli więcej czasu na wychowywanie dzieci. Model "ucz się - pracuj - ucz się - pracuj" jest maksymalną eksploatacją danej cywilizacji. Eksploatacją, która prowadzi do wyniszczenia i przejęcia przez inną cywilizację.

Niektórzy mówią, że dobrze się stanie, jeśli nad światem zapanuje islam, że będzie w końcu pokój, że wygra w końcu najsilniejszy itp. itd. Ale czy "najsilniejszy" oznacza "najlepszy"? Może i nasza cywilizacja nie jest idealna - w końcu zabijamy jedni drugich, trujemy się alkoholem i wieprzowiną (świnia wszystko zje; krowa z owcą - nie... hmm, przez przypadek całkiem ładne hasło mi wyszło) wykorzystujemy siebie nawzajem, okłamujemy, okradamy nasze państwa (drodzy Rządzący), nie jesteśmy solidarni tak jak muzułmanie między sobą. To są na pewno nasze wielkie wady. Jednak muzułmanie mają ich wg mnie więcej. Dla ludzkości nie byłoby to przejęcie korzystne - i tutaj chodzi mi o wspomniany "pokój". Na razie muzułmanie są ze sobą zjednoczeni wobec wspólnego celu - "wspólny wróg łączy". Jednak kiedy już osiągną ten cel, odezwie się stary, śmiertelny podział: szyici i sunnici. Oni nienawidzą się w sposób wręcz wyjątkowy. Nasze zażyłości z Niemcami i Rosjanami to pikuś w porównaniu z tamtym podziałem religijnym. Świat rządzony przez muzułmanów to jedna wielka rzeź - najpierw "niewiernych psów", którzy nie zgodzą się na przejście na islam - a potem jeszcze większa rzeź, muzułmanów siebie nawzajem. Nie wnikam, czy to leży w genach, czy w kulturze. Mimo odrzucenia stereotypów, pozostają jednak pewne skłonności, tak jak to jest z Cyganami czy, z innej beczki, z Rosjanami (no dobrze, w kwestii wódki to Polacy "przodują" - a może "tyłują"?). Już wiadomo, dlaczego muzułmanie kreowani są przez zachodnie media na "dzikusów" - Zachód po prostu się ich boi. Podobnie jak i nasze społeczeństwo, które woli z nimi nie zadzierać - być może w tym zdaniu jest odpowiedź na pierwsze pytanie tego wpisu?

26 września 2010

Krótka wojenna historia.


Wpis z dnia 19 września 2010r.



Dzisiaj miało być o muzułmanach, ale bardzo chciałbym dodać coś jeszcze do poprzedniego wpisu... Otóż, drugiej "nocki" otrzymałem kartkę ze "szkoleniem", która została mi po chwili odebrana i schowana... "gdzieś" - dobrze, że jej nie podpisałem. Szkolenia praktycznie nie było, a wszystkiego uczyli "w praktyce" inni pracownicy będący na nowej hali. Na starej po prostu pytają, czy stało się już na "stakerze". Zapomniałem również dodać, że operatorzy nie byli dość przyjemni i czasami rzeczywiście można było poczuć się jak bydło.

Chciałoby się powiedzieć, że brakowało jeszcze wziętych od nazistów okrzyków "schneller! schneller!" - jednak byłaby to gruba przesada. Moja 83-letnia babcia w wyniku "łapanki" została w młodości wywieziona do Niemiec - a konkretniej do obozu pracy w Lubece - do fabryki amunicji. Praca 12 godzin, w nocy, na stojąco, w zamian za drewnianą deskę do spania i dzień w dzień ten sam tzw. "barszcz" (a raczej zaczerwieniona woda). Moja babcia stała przy taśmociągu i wkładała po trzy łuski (jak ona nazywa: "naparstki") do otworów w blaszkach. Następnie wędrowały one pod maszyny sypiące proch, by potem zostać trafić pod stempel zamykający cały nabój. Kiedy powieki stawały się coraz cięższe, zagadywała do Rosjanki pedałującej nieopodal na urządzeniu napędzającym taśmociąg. Praca była skrajnie wyczerpująca i równie niebezpieczna. Fakt ten połączony z nienawiścią do najeźdźców, którzy zabrali babci młodość (a również płodność, w wyniku sterylizacji - to w rzeczywistości siostra mojej babci, ale traktuję je "na równi", a dlaczego to już sprawy bardzo osobiste) wpłynął na to, że postanowiła popsuć maszynę. Ustawiła więc "naparstki" ostrym końcem do góry. Pełna zaciekawienia przyglądała się, co się z nimi dalej stanie. Proch rozsypał się na blaszce, trochę spadło na taśmę. Chwilę potem przyszła kolej na stempel - i nagły wybuch, od którego zajęła się ogniem cała fabryka, przy okazji wywołując kilka kolejnych, o wiele większych eksplozji. Na szczęście, wszystkie pracownice zdołały w porę wybiec na zewnątrz i ugasić swoje niewygodne kombinezony w śniegu.

Wydarzenie te potraktowano jako błąd maszyny, a moja babcia została przeniesiona do pracy w kantynie. Jako kelnerka roznosiła tam świeże, smakowicie wyglądające posiłki stacjonującym w obozie Niemcom. Sama jadła "barszcz"... Pewnego dnia, jeden z Niemców podziękował jej pełnymi pogardy słowami "ah, du polnische Schweine!". Moja babcia do dziś jest bardzo żywotna i często potrafi - jak to nazywa: "przygadać", "wcisnąć szpilę" - podczas rozmowy stosując odpowiednią docinkę, czasem nawet krótką, zabawną rymowankę. Pełna zapału, wskazując na niego palcem, odpowiedziała mu więc po polsku: "tak, ja jestem polska świnia... a ty jesteś niemiecka!". Niemiec oczywiście nie zrozumiał, ale komunikacja pozawerbalna zrobiła swoje. Odpowiedział również posługując się tym rodzajem komunikacji - uderzył ją w twarz ręką zniekształconą przez jakiś wybuch lub postrzał (został pewnie cofnięty z frontu wschodniego). Babcia (a wtedy 16-letnia dziewczyna) wpadła na stojący za nią stół, "nakryła się nogami" - ale nie straciła swej zawziętości i przytomności umysłu. Leżąc tak jeszcze na stole, klepnęła się oburącz w pośladki krzycząc "o, tu mnie pocałuj!". Abstrahując od tego, czy została zrozumiana, w kantynie wybuchł głośny śmiech. Zdenerwowany tą sytuacją Niemiec zaczął moją babcię gonić. Wybiegli na zewnątrz, a widok dziewczyny spoglądającej co chwila zza rogu, czy stary żołnierz dotrzymuje jej tempa spowodował śmiech zarówno wśród tych, którzy odeszli od talerzy i wyszli z kantyny, aby się poprzyglądać, jak również tych siedzących w wysokich, drewnianych wieżach strażniczych. Jednak niedługo potem przestało to być śmieszne. Babcia została wysłana na odbycie kary w karcerze, bez jedzenia i picia.

Na szczęście zdarzali się czasem "lepsi Niemcy". Jeden z takich postanowił pomóc mojej babci dając jej kanapkę, duży reflektor, oraz metalowy pręt. W karcerze ta słaba, wówczas bardzo młoda dziewczyna zobaczyła jedynie krzesło bez deski do siedzenia, a pod spodem wiadro. Mimo tego, całe podłoże kojarzyło się z jednym (ale było to tylko błoto). Na początku nie wiedziała, co robić. Wkrótce ściemniło się a wtedy pojawiły się - cytuję - "szczury wielkie jak koty", z bardzo długimi ogonami. Nie skłamię, jeśli stwierdzę, że babcię by po prostu zjadły. Stanęła więc okrakiem na tym niestabilnym krześle, schyliła się i włączyła reflektor, płosząc szczury na jakiś czas. Niestety, szybko zignorowały one ten bodziec i babcia musiała rzucić im daleko w kąt swoją kanapkę, aby się nią zajęły. Nie odniosło to skutku dłuższego niż minuta. Pozostał więc jej tylko pręt, którym usiłowała zatłuc chociaż jednego szczura. Po długotrwałych próbach udało jej się to i skrajnie wyczerpana przyglądała się, jak pozostałe szybko pożerają tego martwego, walcząc przy tym między sobą. Dzięki swojemu zaparciu przetrwała noc. Od tamtej pory starała się raczej przeżyć w obozie, niż dodatkowo uprzykrzać życie Niemcom.

Takich dziewczyn jak ona było tam sporo. Wiele z nich było zachęcanych do uczęszczania na różne kwatery, albo "na przejażdżkę" nad wodę, czy do lasu. Wiele z nich rzeczywiście myślało, że to swego rodzaju odskocznia, być może możliwość ucieczki, i jako młode dziewczyny nie spodziewały się niczego złego. Jednak łatwo się domyśleć, co rzeczywiście mogło się tam dziać. Moja babcia była podobno bardzo ładna - ale nieufna i zadziorna, szczególnie wobec Niemców. Zapewne właśnie to uratowało ją od różnych niemiłych przeżyć, a być może i od śmierci, gdyż zdarzało się, iż dziewczyna już nie wracała. Strach pomyśleć, jakie okropieństwa mogli uskuteczniać i tak bezkarni przecież żołnierze. W obozie wiadome rzeczy były niedopuszczalne, zapewne nie można było też nikogo zabierać siłą, gdyż mogło to wywołać jakiś bunt wśród więźniów i więźniarek. Ale tego nie jestem pewien - nie chciałem (albo też trochę się bałem) wypytywać babci o takie szczegóły.

Jak widać, moje biadolenie w ostatnim wpisie jest niczym wobec przeżyć mojej własnej babci. Z całą powagą mogę przyznać, że nawet moja babcia jest ode mnie twardsza - od wielu innych zapewne również. Nie chciała wracać do Polski - chciała żyć w USA, w Kanadzie... Kiedy Amerykanie wyzwolili ją i innych więźniów (był to już inny obóz - zrobię edycję jak dopytam babci), poznała swojego przyszłego męża. Chciał on zobaczyć jeszcze matkę, braci, rodzinne strony - i tak już zostali w Polsce. Opowiadając o dziadku mógłbym spokojnie zapełnić cały kolejny wpis. Warto jeszcze wspomnieć, że wyzwolony przez Amerykanów obóz przejęli później Sowieci. Oni mieli trochę inną politykę wobec Niemców - większość żołnierzy zabijali, gwałty były rzeczą akceptowaną i nie komentowaną, mieszkańców przenieśli z mieszkań do obozu, w którym do niedawna pracowała moja babcia. Szczęście w nieszczęściu, że była więziona przez Niemców, a nie przez Rosjan...

BTW warto pamiętać o 71 rocznicy napaści ZSRR na Polskę 17 września - ciekawe, czy prezydent postawi pomnik dzielnym sowieckim najeźdźcom, taki jak pod Ossowem?

Babcia jest dla mnie autorytetem zarówno jako dzielna sabotażystka, jak i odważna obywatelka powojennej Polski. Pomagając mężowi w siedleckiej "Solidarności" poświęciła naprawdę wiele energii, czasu i nerwów. A dzisiaj, mimo jego śmierci i własnego podeszłego wieku, jest pełna pogody ducha i uśmiechu, często chodząc np. do fryzjera czy na zakupy, jeszcze częściej zabawnie - i trafnie - komentując otaczającą ją rzeczywistość, jak i to, co ogląda w telewizji. To dzięki niej znajomi zaczynają mnie nazywać "Babcia" gdziekolwiek się nie pojawię, nawet jako nowa osoba nie posiadająca pseudonimu w danym środowisku. Stąd też mój nick w Internecie (Mr Grandma), który zmienił się na angielski w wyniku mojego udzielania się na zagranicznych forach, z przedrostkiem "Mr" z racji tego, iż często byłem mylony z płcią przeciwną (w końcu "Babcia" to rodzaj żeński). Nick być może wydaje się zabawny, ale dla mnie jest to osobisty hołd dla tej bohaterki, którego będę używał całe życie i będzie mi o Niej zawsze przypominał. Oby mi żyła jak najdłużej (tym bardziej, że genialnie gotuje...).



***
Polecam przeczytać wpis traktujący o "katastrofie" smoleńskiej. Porusza on kwestię przyczyn tego wydarzenia i wskazuje na problematykę bezpieczeństwa energetycznego. Przeczytałem go bardzo dokładnie wg mnie ma to niestety sens i wiele z pozoru niepowiązanych ze sobą spraw okazuje się mieć wspólny mianownik... Tym bardziej, że chodzi tutaj m.in. o przedłużenie umowy z Gazpromem o kolejne 30 lat, co poruszyłem w rozmowie ze śp.Aleksandrem Szczygłą będąc razem z kołem politologów mojej uczelni w BBN, a potem kiedy zadawałem pytanie panu Borkowskiemu podczas naszego pobytu w gmachu MSZ na alei Szucha.
http://www.fronda.pl/marcinw1/blog/motyw_katastrofy_smolenskiej

***
Dopiero 13 wpisów, a już ponad 1000 odwiedzin na moim blogu. Dziękuję. Ta liczba, połączona z ostatnim "poleceniem" przez Onet, bardzo mnie motywuje.


Bardzo ważny, wiele dla mnie znaczący wpis.

Dzień dobry, ja chciałem do pana Smitha...

Wpis z dnia 15 września 2010r.


Nareszcie mam chwilę, oraz siły, aby cokolwiek tutaj napisać. Niestety, trzy doby bez fazy REM bardzo ujemnie wpłynęły na moją chęć do prowadzenia bloga (na szczęście, już się wyspałem i wyleżałem). Tym bardziej, że nie jestem zbytnio zadowolony z efektów takiego "poświęcenia".

Co się stało? Mianowicie, poszedłem do pracy w firmie, której nazwa kojarzy się z techniką i kolorem. Praca w nocy (3-cia zmiana), po 4 godzinach 20 minut przerwy, dojazd autokarem 2,5 godziny w jedną stronę, 9 PLN za godzinę, z czego 2,5 idzie na podatek dochodowy. Czyli 13 absolutnie niekomfortowych godzin za 60 złotych. Wiedziałem, że tak będzie, miałem nawet słuszne wrażenie, że właśnie idę do najgorszej dostępnej pracy (szczególnie jeśli chodzi o zapłatę i o fakt, że autokar jest kosztem niższej pensji). Ale co tam, zapisałem się na dwie "nocki", aby chociaż zobaczyć, jak to jest. Poza tym interesuję się organizacją i zarządzaniem i muszę przyznać, że przez ten króciutki czas nauczyłem się więcej, niż na wielu wykładach! Jednym słowem: praktyka i obserwacja.

Z marszu skierowano mnie na "stakera", gdzie przy użyciu maszyny składa się kartonowe pudełka, wkłada się boksy DVD i przesuwa do maszyny zaklejającej. Zdziwiłem się, ponieważ każdy radził mi, abym nie szedł na "stakera" meldując, że jestem tutaj pierwszy raz. Sama praca nie była  może trudna czy skomplikowana. Gorsze było to, że wilgotność powietrza, a raczej jej brak, wysuszył mi całą jamę nosową i ustną. Szkoda, że nie można było wnosić wody. Telefonów również nie - jeszcze ktoś by nagrał film i byłby wstyd(?). Pierwszej nocy właśnie przez tę "suchość" zachorowałem, przez co druga była istną męczarnią. Spędziłem ją przydzielony na "starą halę", o wiele większą, bardzo zautomatyzowaną i... okropnie głośną. Dla mojego słuchu absolutnego było to katorgą - słyszałem każdy pojedynczy dźwięk, jednocześnie. Nie byłoby tak źle, gdyby wszystko pozostawało równomierne i jednostajne (kwestia przyzwyczajenia i ignorowania bodźca przez mózg). Jednak, niestety, losowo zdarzało się, że ktoś upuścił jakiś ciężar, albo przejechał pracownik wózek widłowym, ochoczo przy tym trąbiąc. Przyznam się, że te dźwięki połączone z brakiem snu (nie mogłem zasnąć w dzień, kiedy wszyscy chodzą po domu, a słońce świeci w okna) przyprawiały mnie o złudzenia, że maszyny to tak naprawdę wodospad, ja siedzę w jaskini (bynajmniej nie tej platońskiej), a skrzypiący wózek to tak naprawdę śpiew ptaszka, który przysiadł sobie na chwilkę (przez sekundę rzeczywiście w to wierzyłem!). Ach, ile bym dał, żeby tam usiąść i poczuć, że mam nogi. Na szczęście w trakcie przerwy zdołałem skołować małe metalowe schodki, na których siadałem przy naklejaniu naklejek na gotowych pudełkach, by potem ustawić je na palecie. Tak, zmienialiśmy się z kolegą co jakiś czas, aby nie dostać oczopląsu. Zapylenie i suchość powietrza były tutaj jeszcze większe, tak, że z bólu oczu ciężko było spojrzeć w górę. W WC, podczas przerwy patrząc w lustro stwierdziłem, że białka moich gałek ocznych powinny nosić raczej nazwę "czerwonek". Wspominana przerwa nastąpiła o godz. 2:30 (praca od 22:00 do 6:00) i była błogosławieństwem, gdyż można było usiąść na korytarzu i przede wszystkim wykorzystać masy wody na próby złagodzenia pieczenia w nosie, ustach i gardle. Kilka razy jakby "budziłem się" nie wiedząc, jak się "tu" znalazłem, widząc sens swojego życia jedynie w pakowaniu płyt lub przenoszeniu i ustawianiu tychże na palecie - żyłem tylko po to.

Pytałem się więc samego siebie: dlaczego panują tutaj tak okropne warunki? Dlaczego pracowników traktuje się trochę jak bydło (bo o prawdziwe bydło to się chociaż dba)?

Odpowiedź brzmi: wysoka fluktuacja pracowników. Oznacza to, że ciągle przychodzą nowi, prawie nikt nie zostaje na długo. Jest to praca dorywcza, "na jedną noc", nie ma więc troski o to, aby pracownikowi się podobało. Nie traktuje się pracownika jak cenną własność - w końcu on również jest "na jedną noc". Trzeba więc go jak najefektywniej wyeksploatować, nawet kosztem niższej produktywności następnego dnia (w końcu i tak niedługo odejdzie, więc odpocznie sobie w domu).

Praca na "nowej hali" (czyli tam, gdzie byłem pierwszej nocy) przypomina trochę manufakturę rodem z XVIII wieku. Tempo jest zależne od osób, które stoją na samym początku taśmy - i to mi bardzo odpowiadało. Wszystko oprócz foliowania boksów, naklejania naklejek i później zaklejania pudełek, odbywa się ręcznie. Praca idzie więc swoim naturalnym rytmem, często są przestoje (to już nie moja wina, że operatorzy/technicy nie dbają tam o maszyny i często się one psują), więc jest czas na pogawędkę, a nawet na chwilowy odpoczynek w pozycji siedzącej (na brudnej palecie). Niestety, mimo wszystko, najbardziej przeszkadza to, że jest tam bardzo suche powietrze i nie można temu zaradzić. Szybko pojawia się katar, ból oczu... wiem, pisałem już o tym, ale chcę to podkreślić jeszcze raz, bo to jest główna przyczyna tego, że w ogóle o tym piszę. Tak więc, można to przeżyć z powodzeniem i na pewno byłbym tam częstym bywalcem, gdyby nie te dojazdy...

A dojazdy mogą zmęczyć jeszcze przed samym przybyciem do pracy, a w drodze powrotnej powodują nerwicę i konieczność wracania do domu na "autopilocie" z racji zagłuszenia wszelkich zmysłów i skrajnej senności. Co jest tego powodem? Oprócz standardowych niewygód, są to... pozostali pracownicy. Fakt, że do tej pracy nie potrzeba żadnych kwalifikacji powoduje liczne spięcia wynikające z wszelkich różnic międzyludzkich. Jakkolwiek jestem w stanie zrozumieć, że czyjeś zachowanie i specyficzny sposób bycia, rozumowania, powoduje głośne kłótnie trwające kilkadziesiąt minut, to nie jestem w stanie pojąć, jak można puszczać głośne disco-polo z telefonu akurat wtedy, kiedy reszta chce spać. Delikwent oczywiście rzucał się, że tego nie zrobi. Gdybym nie był wyczerpany, to myślę, że doszłoby do samosądu (nota bene: demokratycznego). Pozostało mi tylko poddać się i nucić w myślach "Ewa odeszła...", aby zwiększyć swoje szanse na zaśnięcie. Nikomu nie życzę takiej podróży.

Jednak to jeszcze nie wszystko. Najgorsza była druga "nocka" (o której szczegółowo pisałem wyżej, jako ogólne wrażenia z pracy), na olbrzymiej hali, gdzie nie dość, że byłem chory, to panowały o wiele gorsze warunki (bardziej sucho, jakiś drażniący pył, nieporównywalnie większy hałas) i zabójcze tempo pracy. Automaty dyktowały tempo, rzędy filmów do zapakowania posuwały się niemiłosiernie naprzód, bez troski o to, czy się wyrobisz, czy się wszytko wysypie (w końcu to maszyny). I pewnie ktoś sobie teraz pomyśli: no i co, Pawełku, gdzie się podziała Twoja miłość do kapitalizmu i Adama Smitha? Sam się nad tym zastanawiałem - i pozostaję przy swoich przekonaniach, gdyż ta firma ze Smithem wspólną ma jedynie specyfikację zadań pracownika (każdy wykonuje tylko jedną, specyficzną czynność) i uzyskany przez to znaczny wzrost produktywności. Ale i tak się zmienialiśmy co jakiś czas. Alienacja co prawda nie występuje, ale z drugiej strony, pracownik bardzo "murzyni" (skojarzenie w związku z obowiązkiem noszenia przez nas czarnych koszulek) i nie jest traktowany zbyt delikatnie. Właśnie w tym sęk - w traktowaniu pracownika. Gdyby warunki i podejście było lepsze, byłby to model jak najbardziej właściwy. Ale to trochę kosztuje, a jako, że jest to praca dorywcza, do której przyjmują każdego z marszu, pracodawcy nie zależy na tym, aby taki pracownik został w pracy na dłużej - w końcu jest tylu kolejnych chętnych. I dobrze, bo wybór takiej pracy jest dla nas dobrowolny (chociaż trochę się rozczarowałem, kiedy zobaczyłem i poczułem to w praktyce) i stanowi ciekawe doświadczenie. Szkoda, że kosztem zdrowia, czasu i nerwów, ale może się to okazać przydatne. Pracodawca sporo zarabia na pracownikach dorywczych, "c'est la vie"... Niektórym to nawet odpowiada i przyjeżdżają raz na jakiś czas.

Przyznam się, że zainteresowałem się tą całą obecną maszynerią. To właśnie ona wymaga suchego powietrza, ponieważ wilgoć może być dla nich niebezpieczna. Kiedy była zmiana zamówienia, przechodziłem wzdłuż nieruchomej taśmy, oglądając każdy element. Działo się to "na raty", gdyż nie było zbyt wiele czasu podczas takiej zmiany zamówienia, ale za to miałem jakieś odmienne zajęcie. Potem podchodziłem do sąsiedniej taśmy, która pracowała i podziwiałem wszelkie mechaniczne ramiona i inne mechanizmy w ruchu. Cały ten proces i jego tempo, rytm, mogły zahipnotyzować. W innym sektorze pracowało ramię-robot ważące i układające pudła na trzech różnych paletach. Widok zdumiewający, tym bardziej, że lubię patrzeć na roboty, a ich na swój sposób płynne ruchy mnie intrygują. Zadałem sobie pytanie: skoro praktycznie cały proces jest tutaj zautomatyzowany, ale na każdej taśmie jest co innego, to dlaczego nie pracują tutaj same maszyny? Widocznie okazałyby się droższe niż tania siła robocza. Firma amerykańska przesyła komponenty do Polski, gdzie małe rączki składają wszystko i wysyłają do Skandynawii i Europy Zachodniej filmy za 50 euro. Rozmyślałem również o alternatywnych rozwiązaniach możliwych do wprowadzenia na linii montażowej i czy okazałyby się one lepsze (np. jak zrobić, aby pudełko podczas jazdy zmieniało pozycję z jazdy bokiem na jazdę przodem i w jaki sposób przyspieszyłoby to i ułatwiło pracę osobie przylepiającej naklejki). Może nie jestem tak wszechstronny niczym Leonardo da Vinci, ale mam takie ciągoty... W końcu nie trzeba być malarzem, aby dostrzec piękno w obrazie i nie trzeba być muzykiem, aby wyczuć pozytywne drgania w danej melodii.

A co tam pakowałem? Wśród wielu bajek, "Happy Feet" dla anglo-polskich dzieci w Wielkiej Brytanii, oraz specjalne edycje "Królewny Śnieżki" i "Tarzana" dla muzułmańskich dzieci odpowiednio: z Francji i Niemiec. I w ten sposób przechodzimy do tematu, który poruszę w następnej notce.

Czytam swoją notkę i stwierdzam, że bardzo dużo w niej powtórzeń, pisania ciągle o tym samym... Nie umiem tego poprawić w obecnym stanie. Mam nadzieję, że ma to również swoje plusy - notka jest bardziej szczera i "na gorąco". Jeśli również dla Was powyższa notka miała sens i składnię podobną do ostatniego przemówienia p.Bronisława Komorowskiego, to przepraszam, po prostu nie czuję się obecnie najlepiej.


***
I stało się. "Wiadomości" w południe podały, że pod projektem o repatriacji podpisało się 200 tys. osób. Projekt trafił już do laski marszałkowskiej. Tempo ekspresowe, bo i prestiż ogromny. Szkoda, że inne ustawy muszą czekać nawet latami... Ale cóż - w końcu mamy wybory! Ciekawe, jak to się potoczy dalej. Czy okaże się, że moja czarna wizja okaże się prawdziwa i repatrianci zostaną wykorzystani do politycznej gry?

Komiks

Wpis z dnia 11 września 2010r.


To już druga notka dzisiaj, ale mam nadzieję, że jakość tego komiksu zrekompensuje miejsce zajęte w tak krótkim czasie:



 
źródło: komixxy.pl
mirror: http://i55.tinypic.com/jtuy6h.jpg


Morał z tego krótki i niektórym znany
Skoro nie chcemy, by nas okradali
Nie uwierzymy im, tylko okazji nie damy!

Odpowiedź na komentarz w sosie ostrym, raz!

Nie mam pojęcia, dlaczego wpis nie daje się skopiować, dlatego odsyłam pod ten link, gdzie jest pierwsza wersja mojego bloga. Link podaję bezpośrednio do wpisu, który nie chce się tu skopiować. Jest on z dnia 11 września 2010r.


http://p-wyrzykowski.blog.onet.pl/Odpowiedz-na-komentarz-w-sosie,2,ID414358529,n



.

Szlachetna inicjatywa, mniej szlachetne plany?

Wpis z dnia 9 września 2010r.

Przeglądając portal "Facebook" natrafiłem na informację, że moi znajomi uczestniczą w zbieraniu podpisów w sprawie inicjatywy ustawodawczej "Powrót do Ojczyzny", wydarzenie umieszczone przez p.Jakuba Płażyńskiego (teraz zmienili na Koło Wschodnie UW, ale przysięgam, że wcześniej był tam Jakub Płażyński, jakby co, jest również w komentarzach... ja też się uchowałem). Skomentowałem je wg mnie obiektywnie, zaznaczyłem, że nie będę brał w tym udziału i bym całkowicie o tym zapomniał, gdyby nie reklama w telewizji dotycząca repatriacji właśnie. Na dodatek, w przedwczorajszych "Wiadomościach" poświęcono na informacje o tym (i o jej organizatorze) dosyć sporo czasu. Ale wróćmy do momentu, w którym natrafiłem na opis tego wydarzenia umieszczonego na wspomnianym portalu.

Zainteresowałem się tym przedsięwzięciem i natrafiłem na rozbudowaną
stronę internetową dotyczącą tego projektu. Widnieje tam uderzający w uczucia apel o wsparcie przy zbieraniu podpisów pod tym projektem w ramach wypełnienia woli zmarłego ojca inicjatora, Macieja Płażyńskiego. Idea szczytna (powrót do Ojczyzny z terenów wschodniej Azji deportowanych tam przez władze ZSRR Polaków), ale niepokoi mnie kilka faktów:

- propozycja, aby obowiązek zapewnienia repatriantowi i jego rodzinie mieszkania powierzyć nie jak do tej pory organowi administracji samorządowej, lecz rządowej, czyli ministerstwu spraw wewnętrznych. Nowa ustawa precyzuje, że MSWiA musi wywiązać się z obowiązku zapewnienia lokalu w terminie 24 miesięcy od wydania przez konsula decyzji o przyrzeczeniu wydania wizy wjazdowej w celu repatriacji. Natomiast czas, na jaki ma być zapewnione mieszkanie, wynosić winien dwa lata. Dzięki temu wyeliminuje się przypadki, kiedy czas oczekiwania na powrót do Polski trwa 7-10 lat.

- istotnym elementem tej ustawy jest zapewnienie dostatecznych środków finansowych, pozwalających repatriantom w pierwszych latach pobytu między innymi na dodatkowe lekcje nauki języka polskiego i pokrycie kosztów mieszkaniowych. Proponujemy przyznanie naszym rodakom świadczenia w wysokości 1175 zł, analogicznej do otrzymywanej przez cudzoziemców na podstawie ustawy z o pomocy społecznej. Wydaje się, że jego wypłata przez 36 miesięcy wystarczy na ich adaptację społeczną i środowiskową.


Projekt jest wg mnie niebezpieczny z racji tego, że mamy w Polsce... demokrację. Z powodu walki o wyborców może zostać zmarnowanych naprawdę dużo pieniędzy na biurokrację (chyba najczęściej powtarzane słowo na tym blogu) i samą promocję tego projektu (już teraz jesteśmy bombardowani reklamówkami o tym projekcie, a co będzie podczas wyborów?). Ponadto, koszty są wyszczególnione jako ok. 100 mln zł, pobierane z budżetu państwa - kolejna pożywka dla urzędników. Dodatkowo, jakkolwiek jestem w stanie przyjąć, że takim repatriantom pomoc takiej wysokości się należy, to nie mogę pojąć, dlaczego taką samą ("analogicznie") pomoc otrzymują niepracujący cudzoziemcy? Przepraszam, może i jestem niemiły, ale po co oni tutaj przyjechali? 
Pracować i rozwijać się, czy kraść, gwałcić i paść się z naszych pieniędzy jak to jest np. w Łukowie czy Łomży? Każdy łukowianin (i jedna łomżanka), z którym rozmawiałem o tym problemie, skarżył się na rozpieszczanie osób żyjących w sposób nie tylko pasożytniczy, ale również szkodliwy (większość przestępstw w Łukowie popełnianych jest przez niewielki procent mieszkańców - bezrobotnych, ssących państwowe pieniądze, imigrantów - to głównie Czeczeni). Chyba niewielu naszych polityków wie, co się stało z Detroit, miastem niegdyś pełnym fabryk samochodowych, tętniącym życiem i nieustannie się rozwijającym, dziś rozkradanym przez związki zawodowe i roszczeniowe grupy żyjące z zasiłków (i przestępczości).

Wracając, cały projekt ma być kierowany przez administrację rządową, a nie samorządową, co na pewno zmniejszy ryzyko korupcji, ale z drugiej strony negatywnie wpłynie na poziom kontroli. Poza tym samorządy na pewno poświęcałyby więcej czasu i energii na coś, co dotyczy ich bezpośrednio.

Jestem nieco rozdarty w ocenie tego przedsięwzięcia. Dlaczego jest ono tak reklamowane i dlaczego przy tej okazji nagłaśniana jest osoba p.Jakuba jako syna, który wypełnia testament zmarłego tragicznie ojca, śp.Macieja Płażyńskiego? To, czy inicjator akcji ma czyste zamiary wyjdzie dopiero po dłuższym czasie, kiedy okaże się, czy wykorzysta on tę akcję w rozpoczęciu burzliwej kariery politycznej.

Sama inicjatywa jest bardzo pożyteczna, szczególnie, że daje szansę na skrócenie czasu oczekiwania na przyjazd Polaków do kraju. Jednak obawiam się, że uczyni się z nich "maszynki do głosowania" na tych, którzy dadzą im państwowe pieniądze za samo bycie w Polsce. Fakt, powinni być im wdzięczni za możliwość powrotu i ułatwienia, ale powinni mieć również obiektywny obraz sytuacji w Polsce i zawsze dokonywać świadomego wyboru (chociaż i tak obawiam się, że rozleniwieni, przyzwyczajeni do zasiłków, wraz wybieraliby socjalistów).


***
Wczoraj zacząłem praktyki w przedszkolu. Dzisiaj drugi dzień. Jako, że nie chodziłem do przedszkola, uderzył we mnie jakiś inny, bajkowy świat. Dzieciaki są cudowne, takie beztroskie, szczere i przyjazne... Aż nie chce się wierzyć, że każdy z dorosłych kiedyś taki był...

Równość, czy niewolnictwo?

Wpis z dnia 7 września 2010r.

Polecony przez Onet!



Jest to swego rodzaju kontynuacja wczorajszego wpisu, także zapraszam najpierw do lektury poprzedniej notki.

Pozornie, między równością, a niewolnictwem nie widać podobieństwa, a wręcz coś zupełnie innego. W końcu w niewolnictwie jest klasa "panów" i klasa pracujących na nich "niewolników". Kiedy jednak przyjrzymy się samemu procesowi tworzenia "równego społeczeństwa", skojarzenia z podporządkowaniem sobie mas ludzkich nasuwają się same. Cóż bowiem zakłada idea tzw. "równości"? Na przykład to, że każdy jest równy wobec prawa, ale ma również równe obowiązki i równe przywileje, jest traktowany po równo. Brzmi to całkiem miło i wydaje się właściwe, oraz cywilizowane. Równość wydaje się więc czymś dobrym i kiedy wrosła już w społeczną świadomość jako pewien szczytny cel, ludzie akceptują dosłownie wszystko, co podepnie się pod tę "równość". Nie zastanawiają się nad różnymi propozycjami, tylko bez rozwagi akceptują wszelkie pseudo-równościowe oferty. Władze w wielu krajach idą jednak jeszcze dalej - równają ludzi już nie tylko ze względu na ich status niesprawiedliwie, niezależnie od nich pokrzywdzonych. Posuwają się do równania ludzi na siłę i wbrew ich woli - równania w dół. Takie równanie w dół to nic innego jak tylko dyskryminacja.

Zastanówmy się chwilę nad pewną sytuacją. Mamy stojących obok siebie dwóch ludzi: pierwszy silny, wysoki - ale niezbyt mądry; drugi natomiast cherlawy i niski, ale za to niebywale inteligentny. Co nam wyjdzie, jeśli tych ludzi zrównamy?

W perspektywie całych narodów ludzie mają wiele zdolności, którymi się wyróżniają, oraz pewne swoje słabości. Widać to przede wszystkim w kontekście nauki - jedni są "humanistami", inni "ścisłowcami". Niektórzy za to wolą wcale się nie uczyć, bo po prostu tego nie lubią, i chcą na przykład pracować w jakiejś "niższej" branży. Niestety, przymusowa edukacja (w imię "równości"!) marnuje ich czas, nerwy nauczycieli i ujemnie wpływa na poziom nauczania całej ich klasy. W tym samym czasie oni mogliby pójść własną drogą, doskonaląc się w swoim fachu, a na pojedynczego ucznia przypadałoby więcej energii i czasu nauczyciela. Czy przez takie poglądy jestem radykalny? Owszem, tak jak w pierwszym wpisie tutaj, jestem radykalny, bo sięgam do korzeni - niech się uczy ten, kto chce.

Na przykładzie szkolnictwa widać, jak przymusowe równanie (nawet po uprzedniej "segregacji" po gimnazjum [swoją drogą, gimnazja to porażka]) ujemnie wpływa i na tych zdolniejszych i na tych, którzy lepiej czują się w tzw. "niższej warstwie". Wielką szkodą jest fakt, gdzie rodzice wysyłają swoje dzieci na siłę do najlepszych szkół, nawet wbrew woli tychże dzieci - a i tak nic z tego nie wynika, oprócz tego, że poziom się obniża, a znaleźć dobrze płatną pracę jest coraz ciężej nawet z wyższym wykształceniem. Praca i płaca, którą 10 lat temu otrzymał magister, dzisiaj otrzyma dopiero doktor, i tak dalej, i tak dalej ("inflacja wykształcenia", o której wspominałem w poprzednim wpisie). Przykro jest widzieć, że nie zauważa się faktu, iż każda warstwa społeczna jest mu potrzebna! Jeden nie obejdzie się bez drugiego, bogaty bez biednego - i vice versa. "Szewc bez butów chodzi". Takie rozwarstwienie jest czymś naturalnym, a sztuczne równanie pod względem bogactwa i wykształcenia, często wbrew woli ludzi, jest niczym zrównywanie ze sobą dwóch ludzi z trzeciego akapitu tej notki.

Całe szczęście, nie równają ze sobą np. wzorów obuwia, smaków potraw, gatunków filmów... W rewolucyjnej Francji był już jeden człowiek, który zbudował maszynę do wyrównywania ludzi. Zbyt niskich rozciągał, a zbyt wysokich - skracał... najczęściej o głowę. Ciekawostką jest tutaj fakt, iż za formę przybrał wymiary własnego ciała... Czy to wszystko to jest równość, czy model jednego, maksymalnie uniwersalnego wzoru bezmózgiego, posłusznego zombie? Równość, czy niewolnictwo?


W Szwecji zniesiono niedawno parytety na uczelniach - 50% dla kobiet. A zniesiono je, ponieważ cierpiały na tym same kobiety. Żaden urzędnik nie uporządkuje ludzi lepiej, niż oni sami. To, że w jednym semestrze będzie więcej kobiet z dobrymi wynikami, a przez parytety Do tej pory w ten sam sposób cierpieli natomiast mężczyźni - i jakoś nie było protestów. To się nazywa dyskryminacja. Dyskryminacja z urzędu, czyli zahacza to już o totalitaryzm - gdzie państwo kieruje maksymalną ilością dziedzin życia ludzkiego. Jeszcze brakuje tego, żeby Unia Europejska zakazała zwykłych żarówek i wprowadziła swoje własne (w odpowiednim porozumieniu z ich producentami...). Ale co ja piszę - oni już to zrobili!


Tzw. "równość" usiłuje się wprowadzić także w polityce, poprzez parytety na listach wyborczych. Dla mnie jest to zarówno dyskryminacja mężczyzn, jak i obrażanie wyborców, oraz kobiet startujących dzięki takiemu parytetowi. Gdybym ja dostał się do Sejmu tylko dlatego, że potraktowano mnie jak kogoś gorszego i wspomożono parytetem "z urzędu", czułbym się niebywale podle, czułbym się poniżony... A co będzie, jeśli kobiet na listy będzie chciało się dostać więcej niż 50%? Zniosą parytety tak samo jak w Szwecji, czy rozpocznie się dyskryminacja kobiet?

"Równość" lansowana przez media i władze jest tylko kłamstwem i próbą zniewolenia, oraz podporządkowania sobie olbrzymich mas ludzkich. Oprócz "Divide et impera" skuteczną metodą na łatwe, nieobciążone odpowiedzialnością rządzenie ludźmi jest również metoda wyeliminowania indywidualności. Zamiast jednak mordować przywódców, postanowiono postępować mniej ryzykownie i ludzi po prostu oszukać, poprzez wprowadzenie mody na "równość" i odgórne regulacje prawne, które posuwają się coraz dalej i dalej... Szarą, równoległą masą łatwo jest kierować i wykorzystywać ją do własnych celów. Nie pozwólmy zrobić z siebie szarej masy, ani społecznie, ani gospodarczo.


Polska nie powinna naśladować bogatych krajów zachodnich, bo nie jest bogatym krajem zachodnim. Polska powinna naśladować rozwiązania, które kraje zachodnie stosowały, gdy były tak biedne, jak Polska. - Milton Friedman


***
Mój blog ruszył z impetem, codziennie pojawiał się nowy wpis. Jako, że stawiam na jakość, a nie na ilość, będę teraz pisał w trochę większych odstępach czasowych. Czasami codziennie, czasami rzadziej, jednak tak jak ostrzegałem w pierwszym wpisie, będę pisał często. Mam nadzieję, że dzięki temu łatwiej będzie przyswoić sobie to, co chcę Wam przekazać i nie wpłynie to ujemnie na liczbę stałych czytelników.

Na propozycję BleedingGod z komentarzy do poprzedniego wpisu odpowiadam umieszczeniem strony Zetodwudziestosław w panelu po lewej stronie bloga [tamto było pisane na Onecie; na Bloggerze Zetodwudziestosław jest na panelu po prawej stronie bloga] - klikajcie codziennie! Szkoda, że tak niewiele ludzi uczestniczy w takim "przeglądarkowym pomaganiu", ale wpływ na to ma powszechne poczucie, że "opiekuńcze państwo" zrobi wszystko za nas. A ja mówię, że opiekuńczy to mają być ludzie, a nie państwo, z którego często lubi sobie coś "wypłynąć", zamiast na szczytny cel - to na przykład na wypłaty dla dodatkowych 60 000 urzędników, których teraz planuje zatrudnić aktualny Rząd (dane z planu budżetu państwa).

Liberalizm czy konserwatyzm?

Wpis z dnia 5 września 2010r.


Na wstępie zadajmy sobie pytanie - czym jest liberalizm? Powstał on w okresie Oświecenia w związku z tzw. "Wielką Rewolucją Francuską". Liberalizm to wizja państwa, w którym najwyższą wartość stanowi pojedynczy człowiek - jednostka. Nie może ona być przez nikogo kierowana - może sama decydować, co zrobi w danym momencie i nie ma twardych ram systemu wartości. Jej poczynania reguluje tylko i wyłącznie obowiązujące prawo. Liberalizm stawia na wolność i indywidualizm. Dobro jednostki ważniejsze jest od dobra ogółu. Na tej podstawie można zaryzykować stwierdzenie, że jest daleki od demokracji i dąży do rządów nielicznych - oligarchii. Jednak każdy ma równe szanse w dążeniu do władzy.

Czym z kolei jest konserwatyzm? Powstał na przełomie XVIII i XIX w jako próba przeciwstawienia się racjonalistycznej myśli oświeceniowej. Konserwatyzm współczesny ma źródła w reakcji na wydarzenia związane z Rewolucją Francuską i bronił władzy monarszej. Czysta jego forma jest za powolnymi reformami, jak największą stabilnością i zachowaniem istniejących norm i porządku ustrojowo-gospodarczego. Konserwatyści stronią od rewolucji - są oni przekonani o ewolucyjnym charakterze zmian społecznych. Bazują na tradycyjnych wartościach: rodzinie, tradycji, własności prywatnej, państwie, narodzie, hierarchii i autorytetach. Szczególnym szacunkiem obdarzają religię, będącą zbiorem praw i norm moralnych, które wraz z ustanowionym prawem, są wyznacznikiem postępowania jednostki. Konserwatyści zakładają, że człowiek jest z natury zły - kiedy ma okazję, czerpie korzyści dla siebie ze szkodą dla ogółu. Dlatego też preferują obsadzanie ważnych stanowisk osobami z bardzo dobrą sytuacją materialną, gdyż wierzą, że tacy ludzie nie będą chcieli defraudować pieniędzy, ani czerpać prywatnych korzyści. Charakteryzuje się koncepcją społeczeństwa rozwarstwionego, z bogatą, silną władzą i poszczególnymi warstwami majątkowymi i wykształceniowymi.

Teraz najtrudniejsze pytanie - co jest dla mnie lepsze? Takie pytanie powinien sobie zadać każdy, komu nie jest obojętne, w jakim społeczeństwie chce funkcjonować i jak pragnie być traktowany.

Zostałem wychowany w duchu religijnym, w rodzinie katolickiej. Mimo krytycznego stanowiska do niektórych ludzi, którzy kierują Kościołem i postawy wielu jego członków, wyznaję wartości katolickie i uważam je za właściwe i dobrze służące życiu społecznemu. Wartości moralne zawarte w religii są, a przynajmniej powinny, być wyznacznikiem każdego prawdziwego wierzącego. Niestety, wielu członków Kościoła ignoruje nadrzędne cele swojego życia, przez co zniechęcają innych do wspierania ich wizji państwa. Potrzebny jest więc ktoś, kto stanowi wzór do naśladowania - autorytet. Dla Polaków autorytetami byli między innymi Józef Piłsudski i Jan Paweł II. Patrząc na wspaniałe czyny i usposobienie, jednostka ma wzór, do którego chce się jak najbardziej zbliżyć, a przynajmniej stwierdza, że taki powinien być każdy. Trzeba zaczynać od siebie - jeśli każdy naprawiłby samego siebie, cały świat byłby idealny. Przy kreowaniu autorytetów zdarzają się czasem przemilczenia dotyczące spraw, które mogłyby osłabić ich pozycję, jednak jest to czynione w celu utworzenia pewnego punktu zaczepienia - jakiegoś wzorca będącego jednocześnie chlubą danej społeczności.

Rodzina to podstawowa komórka społeczna. To w niej mały człowiek dorasta i czerpie z niej początkowe nauki, oraz wzorce. Patrzy na rodziców, na ich uczucie, relacje, zachowanie w różnych sytuacjach. Często doświadcza wielu różnych przykrych wydarzeń, ale to również kształtuje jego światopogląd, pokazuje, co jest złe. Według mnie człowiek w znacznej mierze wychowuje się sam, poprzez obserwację właśnie. Wyciąga wnioski, rozważa zarówno swoją postawę, jak i jego najbliższych, oraz środowiska, w jakim się znajduje na co dzień. To, czy będą one mu imponować, czy nie, zależy od jego nastawienia do siebie i innych ludzi.

Patrząc na przebiegi i efekty dotychczasowych rewolucji, stwierdzam, że powinien zostać zachowany pewien porządek stopniowych, dobrze przemyślanych zmian. Jeżeli jednostka jest egoistyczna i nie obchodzi jej dobro ogółu, wkrótce będzie przeszkadzać większości. Dochodzi do wewnętrznej walki warstw społecznych, przy czym nie ma kompromisu, a jedynie zwycięzca i pokonany, w akompaniamencie wielu ofiar, strat i zaburzenia wewnętrznej równowagi państwa, a co za tym wszystkim idzie - znacznego jego osłabienia. Dlatego państwo powinno być jak jeden organizm, niczym ul lub mrowisko, z zachowaną hierarchią. Każdy powinien spełniać jak najlepiej wybraną, bądź też przydzieloną mu funkcję. Jednak, mimo poszanowania własności prywatnej, bogaci i biedni nie mogą się oddalać od siebie coraz bardziej. Każdy powinien zapracować sobie na własną pozycję, jednak zdając sobie sprawę z tego, że każda warstwa społeczna jest potrzebna państwu. W przypadku Polaków, powinni się oni wspierać mimo granic, jako naród. Bardzo liczna emigracja ściśle wiąże się z polską tradycją, historią i kulturą i nie można pozwolić na utratę tożsamości narodowej przez wszystkich tych ludzi.

Najważniejszym wg mnie problemem współczesnej Polski jest system emerytalny, oraz system edukacji. Decydują one o przyszłości naszego kraju. Istnieje olbrzymia presja wywierana na młodzież, głównie ze strony rodziców, którzy pragną, aby ich potomstwo było czymś "lepszym" niż oni sami byli w przeszłości. Często na siłę lub - do niedawna - z chęci ucieczki przed wojskiem, młodzi ludzie zapisywali się na studia w celu uzyskania za wszelką cenę wyższego wykształcenia. Efektem tego jest fakt, że brakuje pozostałych warstw społecznych, np. robotników czy rzemieślników. Wykształcenie wyższe coraz bardziej traci na wartości. W wyniku tej "inflacji" wykształcenia pogłębia się bezrobocie, ponieważ na stanowiska, które wymagało wykształcenia średniego kilka lat temu, wymagane są coraz to wyższe kwalifikacje. Co za tym idzie - zarobki nie są adekwatne do poziomu wykształcenia. Brak solidarności i współpracy pomiędzy pojedynczymi jednostkami, które są skupione wyłącznie na sobie, prowadzi do wielu nieporozumień i komplikacji. Przykłady są na każdym kroku: ZUS, organizacja EURO 2012, budowa dróg i autostrad, nieporozumienia w szkolnictwie i poszczególnych grupach zawodowych, a nawet na najwyższych szczeblach władzy. Jeżeli społeczeństwo miało jakiś nadrzędny cel - państwo - na pewno nie byłoby tak wielu problemów.

Patrząc na państwo, chciałbym widzieć zgraną, współpracującą społeczność. Wolałbym widzieć ul lub mrowisko zamiast luźnego zbiorowiska egoistycznych ludzi. Dlatego też pomiędzy liberalizmem a konserwatyzmem wybieram ten drugi. Obie koncepcje mają swoje plusy i minusy. Jednak to konserwatyzm jest wg mnie wizją idealnego państwa, w którym żadna zmiana nie będzie mu szkodziła, i które w ewolucyjny sposób będzie się doskonaliło w duchu demokracji, a każdy będzie miał wybrane przez siebie zadanie i sam zapracuje na własne życie. Oczywiście nie jest możliwe stworzenie czystej jego formy - i dobrze. Tak samo jak istniał liberalizm katolicki (w rewolucyjnej Francji), może istnieć konserwatyzm z niektórymi zasadami liberalizmu, np. w dziedzinie gospodarki i ekonomii. Najważniejsze jest jednak to, by wewnątrz samego państwa była zgoda i ciągłe dążenie do lepszego życia.


Powyższy tekst napisałem 16 lutego 2009 roku i stwierdzam, iż jest on nadal aktualny...


Z perspektywy czasu dodam więc, że moje poglądy nieco się zmieniły. Zamiast państwa-ula preferuję teraz bardziej liberalny model, gdzie wolność, siła i bogactwo państwa to bogactwo, wolność i siła obywateli. Państwo jest dla ludzi, a nie ludzie dla państwa, przy czym ludzie powinni o nie dbać jak o swoją własność - bo czyją własnością jest państwo, jak nie jego obywateli?

Jestem również przeciwnikiem tzw. "redystrybucji zasobów", w której kiedy państwo chce zabrać bogatemu 100 złotych, by dać je biednemu, musi od tego pierwszego zabrać nie 100, a 140 złotych. Dlaczego? Dlatego, że nie każdy oddałby państwu swoje ciężko zarobione (i potrącone o bzdurny podatek dochodowy) sto złotych, więc potrzebny jest przymus - urzędnik państwowy. On również wykonuje swego rodzaju pracę, za którą płaci mu państwo. Skąd państwo bierze pieniądze? Z podatków, które my płacimy. Aby więc zapewnić mu płacę, zabiera 120 złotych - kwotę, którą chce rozdysponować plus zapłatę dla urzędnika za jego pracę. Idźmy więc dalej: hipotetyczne sto złotych należy przekazać biedniejszym - ale kto to zrobi? Kto określi, komu się należy, a komu nie? Urzędnik. Oczywiście nie za darmo. I właśnie w taki sposób biurokracja niszczy szlachetną ideę równoważenia bogactwa, która na chwilę obecną jest niewykonalna (bo próbuje się ją realizować siłą), a w normalnym kraju zależy tylko i wyłącznie od ludzi bogatszych (a nie od przymusu państwowego, który bogatsi i tak oszukają, a biedniejszym utrudnia życie, vide ceny żywności). Ci bogatsi ludzie mogliby stosować oddolną inicjatywę społeczną, czyli na przykład zbiórki charytatywne - i wspierać je. Obecnie oddolna inicjatywa społeczna jest zjawiskiem częstym, gdyż w państwie z wysokimi podatkami ludzi biednych jest wielu - jest więc popyt na działalność charytatywną. Jednak jeśli zbyt wielu potrzebujących otrzyma pomoc "po równo", nigdy nikogo się nie zaspokoi - każdy otrzyma zbyt mało. Dodatkowo, ludzie uczestniczą w działalności charytatywnej dość niechętnie, choćby dlatego, że i tak płacą przymusowy haracz, w postaci podatków, którego część obiecuje się wykorzystać w celu "wyrównywania szans". Pod płaszczykiem pomocy innym, oraz siłą zabiera się ciężko zarobione pieniądze, które często są zwyczajnie marnowane (np. sprawa z rafinerią w Możejkach). Obecny system jest więc kłamstwem i złodziejstwem. Temat tzw. "równości" będę kontynuował jutro. A na zakończenie umieszczam cytat sławnego amerykańskiego ekonomisty, zdobywcy Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii. Dotyczy on podatku dochodowego i przeznaczania państwowych funduszy na zasiłki dla bezrobotnych, czyli tzw. "socjal" lub "pomoc biedniejszym" (a może "pomoc leniwym"?):


"Jeśli płacicie ludziom za to, że nie pracują, a każecie im płacić podatki gdy pracują, to nie dziwcie się, że macie bezrobocie." - Milton Friedman.

Liberalizm gospodarczy przy jednoczesnym dobrowolnym (nie przymuszonym prawem ani społecznym, ani ekonomicznym) oddaniu się jednostki wyższym celom i poszanowaniu wolności, własności i tradycji (podstaw, dotychczasowych sprawdzonych rozwiązań i wzorów, korzeni), nazywamy konserwatywnym liberalizmem.

Słowo na niedzielę.

Wpis z dnia 4 września 2010r.


Wstrząsnęła mną dzisiejsza informacja, iż na placu Piłsudskiego w Warszawie (to tam, gdzie jest Grób Nieznanego Żołnierza) podpaliła się pewna starsza kobieta. Na razie nie wiem, co nią powodowało, ale ta sytuacja skojarzyła mi się od razu z czynem śp.Ryszarda Siwca z 1968r. Człowiek ten postanowił spalić się sam, w proteście wobec interwencji wojsk Układu Warszawskiego w Czechosłowacji. Jako, że dzisiaj w końcu napiszę coś w tonie religijnym, podam tutaj linka do notki i - przede wszystkim - dyskusji w komentarzach poniżej (również się udzielałem, pod swoim imieniem i nazwiskiem) - oceniającej ten dramatyczny krok właśnie od strony religii  - KLIK



Teraz przejdę do już zupełnie innej kwestii, mianowicie w dzisiejszej powtórce "Boso przez świat" na TVP Polonia, p.Wojciech Cejrowski przedstawiał jakiś arabski kraj. W pewnym momencie wspomniał o jakimś tamtejszym teologu i poruszył kwestię przedstawiania postaci ludzkich w sztuce, co jest zabronione zarówno w Koranie, jak i w... Biblii. U nas któryś sobór uciął wszelkie spekulacje, czy pójść drogą obrazoburczą, czy raczej pozwolić na wykonywanie rzeźb np. Chrystusa. W świecie islamu nadal trzymają się korzeni (m.in. dlatego mają takie piękne, kaligraficzne pismo - nie mogą namalować pięknej kobiety, to dopieszczają wszystko inne). Jednak kręgi kulturowe przenikają się coraz bardziej i tak samo jak oni ułamywali palec każdej greckiej rzeźbie (w końcu niekompletny człowiek jest w miarę dozwolony), tak i dzisiaj muszą radzić sobie jakoś ze zdjęciami, telewizją... Odpowiedź tamtejszego teologa wskazywała na to, że nie obraża to Allaha, gdyż człowiek jest niekompletny, nie rzuca kompletnego cienia, oraz nie jest trójwymiarowy. Sam jednak odmówił wystąpienia przed kamerą, jak sam powiedział, z ostrożności.

Ja, jakkolwiek teologiem jeszcze nie jestem, miałbym na to zupełnie inne wytłumaczenie. Otóż, jeśli dany wizerunek (np. na monecie) ma symbolizować jakąś ideę lub wydarzenie (wspomniana była ręka, ja dodam do tego posąg Nike, symbol zwycięstwa), albo jeżeli nie ma na celu stania się bożkiem, mógłby być dozwolony. Wg mnie zarówno w Koranie, jak i w Biblii chodzi o to, żeby ludzie nie kojarzyli sobie Boga z figurą, a z Miłością i wszechobecną Mocą (tak, dobre skojarzenie z "Gwiezdnymi Wojnami", właśnie o coś podobnego mi chodzi!). Podobnie jak o to, aby nie czynić bożka z różnorakich totemów, posągów, amuletów etc. Jak często widzi się sytuacje, gdzie ktoś modli się DO obrazu, a nie PRZEZ obraz jako przedmiot pomagający się skupić... "Modli się pod figurą, a diabła ma za skórą". Dlatego ja sam preferuję modlitwę i medytacje (oczywiście w pełni katolickie) po prostu w pustej przestrzeni, a najlepiej jak jest mi dane przebywać gdzieś na łonie natury, gdzie jest miła, ciepła atmosfera, a przy tym jest przepięknie i na swój sposób mistycznie...
Dlatego właśnie kocham
Meteory.

Jakże wielki smutek ogarnia człowieka, kiedy widzi twarz dziecka, któremu mówi się, że Pan Bóg to nie jest staruszek siedzący gdzieś tam, na chmurce, który Cię nie widzi jak się schowasz do szafy... A coraz częściej muszę patrzeć na takie twarze o wiele starszych ludzi, np. kiedy wyjaśniam tak fundamentalne i tak wałkowane na kazaniach sprawy, że aż mi się nie chce wierzyć, że dana osoba chodzi do kościoła. Fakt, może i chodzi, ale - jak większość, a nawet i mi się czasami zdarza - przychodzi tam i śpi! Nie pamięta, co było omawiane, nie wie nawet, co było na kazaniu - już nie mówiąc o rozważaniu danego tematu i wprowadzaniu go w życie... Pamięta za to doskonale, jak była ubrana sąsiadka, oraz, że po kościele biegało takie słodziutkie dziecko. Jeśli tyle miałbym pamiętać ze Mszy Św. ja, to wcale bym tam nie chodził. Tym bardziej, że wiele osób ledwo co wraca z kościoła i już wszczyna awanturę "o pietruszkę" i zdarza się, że popełnia błędy, które omawiane były przed kilkoma chwilami. Ach, nie mógłbym być księdzem z takimi wiernymi. To jest po prostu "Triumf Szatana"... tym bardziej, że wielu "wierzących" w Szatana nie wierzy (bo idea istnienia "Zła" nie jest politycznie poprawna, a tak z innej beczki, jeśli ktoś w Internecie wspomni o Masonerii, to na wstępie przypina mu się łatkę spiskowca wierzącego w jaszczur-ludzi). Kościół widocznie ma się zbyt dobrze i musi się wydarzyć coś strasznego, aby z ilości przerzucił się na jakość. Jednak o ile łatwiej byłoby, gdybyśmy to my sami postanowili stać się naprawdę wartościowymi ludźmi? Naprawdę, nie trzeba dawać na tacę, żeby być wzorowym katolikiem. A dla mnie zły katolik jest gorszy od przeciętnego ateisty. Ten drugi przynajmniej nie ma wytycznych, które łamałby będąc wierzącym. A o ile częściej spotyka się ateistów będących lepszymi ludźmi niż większość (tak, większość!) wierzących? Ja takich spotykam nader często, ale sam na pewno ateistą się nie stanę i uważam, że jestem w - jak ja to nazywam - "dalszym stadium" katolicyzmu. Jak nazwać pierwsze stadium? Ja proponuję słowo "rytualizm", naturalną potrzebę wierzenia w cokolwiek podpartego jakimś autorytetem, która to zaspokojona w sposób szczątkowy jest porzucana. Jak było z naszym Papieżem? Każdy szalał kiedy do nas przyjeżdżał - bo to w końcu Polak... ale kiedy już odjechał, wszystko - albo większość - powracało do poprzedniego stanu. To takie "zauroczenie", by po chwili wyrzucić do śmieci. A szkoda tak genialnego człowieka i myślę, że z naszym Kościołem (podobnie jak z państwem) musi się zacząć dziać coś naprawdę okropnego, żeby ludzie wzięli się w garść i coś ze sobą zrobili! Chciałbym wiedzieć, w co wierzę, dlaczego miałbym wierzyć, chciałbym odkryć prawdę - i dlatego właśnie studiuję teologię. Ale żeby być w "dalszym stadium" wystarczy wyznawać Wiarę (nie "wiarę" lub "rytuał") świadomie i określić się względem niej (jaką rolę przywiązujemy do niej w naszym życiu? jak na nie wpływa?). Aby do tego dojść, nie trzeba studiować teologii - wystarczy po prostu dużo słuchać... i jeszcze więcej myśleć.

Jak powiedział Ludwig Pasteur: "Mało wiedzy oddala od Boga. Dużo wiedzy sprowadza do Niego z powrotem."

Zmiana planów.

Dzisiaj chciałem napisać w końcu coś o religii, ale tak się złożyło, że wczoraj wieczorem dowiedziałem się, iż Pan Andrzej Melak postanowił umieścić mój wiersz o katastrofie pod Smoleńskiem (ładnie wydrukowany, zabezpieczony, podpisany moim nazwiskiem) na grobie swojego tragicznie zmarłego brata, przewodniczącego Komitetu Katyńskiego, śp. Stefana Melaka (na warszawskich Powązkach). Wiersz napisałem 14 kwietnia i już o nim zapomniałem, ale niedawno odkrył go mój tata i przesłał go mailem osobie, która w jakiś sposób się zna z p. Melakiem. Bardzo mi miło z tego powodu i co prawda nie lubię, jak ktoś grzebie w moich rzeczach, ale w tym przypadku wyszło chyba na dobre.

Wierszy napisałem w swoim życiu dość sporo i przyznam się, że większość z nich to raczej żartobliwe rymowanki. Ten jednak jest wyjątkowy, bo czułem, że musiałem go napisać. A zawsze, kiedy go czytam, pojawiają mi się łzy - nieważne, w jaki sposób miałbym się hamować. Chciałbym więc umieścić go na swoim blogu:


 

Kwietniowa erupcja


Nasz wieszczu i mój idolu, Adamie,
Uproś Panią, co swój tron ma w Częstochowie
I świeci w Ostrej Bramie,
Aby Twe przepowiednie, których rozumem pojąć nie mogę,
Dały Ojczyźnie siłę, kończąc straszną trwogę!
Kwietniowego poranka, dnia od lat mgłą zakrytego
Stalowy krzyż rozbił skorupę globu plugawego
Wybiła z krateru krwista lawa gorąca
Ze stu serc kwiatu Polski bijąca
Z tysięcy trupów obmyła mrok zaklęty
I świat wie już - to nie trupy - to Polskie Diamenty.

Zabrał więc głos człowiek z dalekiej ziemi,
Którego imię "czterdzieści i cztery":
"W dniu takiem i ja czuję się Polakiem".
Bo to wszystko nie przypadkiem jest, lecz ZNAKIEM.

I rozpłynie się mgła, rozejdą się szyki,
A po nich zostaną nie tylko guziki...


Nazajutrz jednak ostygnie skała,
Każdy z ochotą powróci do złego.
Gdzie ten szacunek, gdzie jest ta chwała?
Nie nauczyłeś się bracie niczego?

Potrzebna będzie kolejna tragedia,
By znów na dni kilka nastała jednia.
Tak wielu ludzi, szlachetnych osób,
Nawet sam Papież... w ten oto sposób
Nie doceniamy tego, co mamy,
Dla siebie będąc jak wrogie chamy.


Pamiętaj więc na zawsze, Polaku,
Że dano Ci tak wiele znaków,
Byś co dzień w swojej trzymał pamięci
Memento mori - pamiętaj... o śmierci...





Dla wyjaśnienia - "czterdzieści i cztery" to 44-ty prezydent USA. Jak widać, niestety był to wiersz proroczy, gdyż nawet śmierć Papieża, ani wielkie rocznice, ani nagła śmierć dużej części polskiej elity nie są w stanie połączyć Polaków na dłużej niż miesiąc. Ale czemu tutaj się dziwić - jak to napisałem 31 sierpnia - "Divide et impera"!

Co jemy i co oglądamy.

Wpis z dnia 2 września 2010r.


Ok. godziny 7:00, jeszcze w letargu, "kątem ucha" usłyszałem wieści o najnowszym raporcie GUS dotyczącym żywności. Wynika z niego, że - jeśli chodzi o jakość - producenci bardzo często nas oszukują, przy okazji narażając nas na drastyczne pogorszenie stanu zdrowia (w pamięci zapadły mi pasożyty w makaronie). To akurat żadna nowość, ale niepokoi mnie fakt, iż w żadnym serwisie informacyjnym nie napotkałem się na informację o tym raporcie. Mam nadzieję, że to mi się nie przyśniło! Może to od tych parówek...

Trochę boję się tego pisać*, więc zamieszczam tutaj stwierdzenie: telewizja czasami nie mówi nam całej prawdy. A nawet jeśli się zdarzy, że mówi o wszystkich wpływających na daną sprawę czynnikach, to zależnie od stacji, zostaną one umiejętnie ubarwione, zmontowane i skomentowane. Jak napisałem w pierwszej notce na tym blogu, zawsze warto czerpać informacje z wielu różnych źródeł, które mają różnych właścicieli (co z tego, że znaczek zupełnie inny, jak właściciel ten sam?), i po których możemy się spodziewać odmiennych stanowisk. Dlatego też, jeśli oglądam "Wydarzenia", to dla porównania muszę też obejrzeć "Wiadomości". TVN-u nie mam, ale podczas tygodniowego pobytu poza Siedlcami naoglądałem się "Faktów" dość sporo. Muszę przyznać, że o ile różnica między pierwszymi dwoma była subtelna, o tyle oba ostatnie są czasem zupełnie od siebie odwrotne. I dlatego dzięki temu kontrastowi - oraz własnym obserwacjom i przemyśleniom - miałem szansę otrzymania w miarę obiektywnych informacji. To trochę jak ying-yang... Rzeczywiście trzeba trzeźwo myśleć i spostrzegać oglądając telewizję, żeby nie dać zrobić się w konia (przepraszam, szukałem lepszego określenia, ale... sami sprawdźcie).

Ale ogólnie telewizję oglądam hobbystycznie, interesując się raczej "chwytami" dziennikarzy, niż wierząc im na słowo. Z Internetu można się dowiedzieć więcej, szybciej i dokładniej (naturalnie, z wielu źródeł!). Niestety, ciągle mamy coraz mniej czasu na zagłębianie się w tematy polityczne etc., więc dość często polegamy na stronniczym telewizyjnym serwisie, albo krótkim wzmiankom na portalach internetowych. Dlatego również nie rozumiem, dlaczego ludzi zasypuje się ciągle niepotrzebną treścią (kilkanaście sekund ze starszą panią bez biustonosza w "Wydarzeniach", zapowiedzi nowych "hitów" TVN-u w "Faktach", albo kilka minut nikomu nic nie dających sentymentów w dzisiejszej "Panoramie"). Na dodatek, tych ludzi, bazujących na szczątkowych informacjach (i chcąc nie chcąc, szczątkowej wiedzy o polityce) nakłania się do chodzenia na wybory. Mnie to bardzo niepokoi, bo skoro spoty "naganiające frekwencję" są legalne nawet w czasie ciszy wyborczej, to będąc szefem partii, której sondaże dają poparcie młodych ludzi, sam bym sfinansował kampanię pt. "chłopaku, dziewczyno - idź na wybory", "jesteś młody i chcesz decydować o swojej przyszłości? weź sprawy w swoje ręce, idź na wybory!" z wynajętymi młodzieżowymi gwiazdkami, idolami itp. Gdyby sondaże dawały poparcie dla mojej partii osób mieszkających na wsi, zorganizowałbym nawet bezpłatne dojazdy do punktów wyborczych takim ludziom - bez żadnej agitacji, bo i tak większa ich część poparłaby moją partię. Nie trzeba być świnią, żeby z tego nie skorzystać - więc powinno się zakazać "naganiania frekwencji" w czasie ciszy wyborczej! Jak nie jesteś na 100% pewny/a, nie jesteś przekonany/a - to nie głosuj!

Demokracja to taki system, gdzie nawet jeśli nie wybierzesz danego "produktu", to reszta decyduje za Ciebie co dostaniesz, a czego nie. To nie jest tak jak w sklepie, gdzie można sobie wybrać produkt taki jak chcemy, samemu za to zapłacić i korzystać z niego jak się chce. Wyobraźmy sobie, że obok lekarza chcącego dokonać
tracheotomii duszącemu się, umierającemu człowiekowi zebrał się tłum gapiów i większość miałaby zdecydować, czy ma wykonać zabieg, czy nie. Pacjent z pewnością by zmarł (nie mówię tutaj o czasie potrzebnym na głosowanie, a o błędnym przekonaniu większości, że dziurawiąc tchawicę wyrządzi się takiej osobie krzywdę). Nie każdy słyszał o tym zabiegu - i nie każdy oglądał "Anakondę". Dlatego wszelkie władze wybierać powinny tylko osoby mające jakieś pojęcie o tym, co oferują programy wyborcze - a nie mass media! Naturalnie, nie chcę zakazania prawa wyborczego ludziom podejmującym decyzję na zasadzie "ten Olejniak i Napiórkalski są przystojni", albo "ci mieli fajniejszy spot". Decyzja o niegłosowaniu musi być podjęta przez osobę, która nie chce przez swój brak wiedzy wyrządzić szkody innym. A jeśli koniecznie chcą głosować - niech najpierw zapoznają się z każdą możliwością - i wybiorą najlepszą i najbardziej wiarygodną.

*
- okazało się, że notka na blogu może okazać się strzałem w stopę... z armaty. Pan Marek Migalski wyleciał dzisiaj z listy PiS do Europarlamentu za umieszczenie na swym blogu nieprzychylnej wypowiedzi na temat p. Jarosława Kaczyńskiego. Dr Marek Migalski to nota bene politolog, często widziałem go w telewizji i przez długi czas naprawdę odwalił kawał dobrej roboty dla PiS - zawsze miażdżył swoich oponentów, zawsze merytorycznie i w pięknym stylu - KLIK).

O wojnie dziś nie będzie.

Wpis z dnia 1 września 2010r.

W piątek byłem u siedleckiego dermatologa, aby zapisać dziewczynę na wizytę. Zazwyczaj jest otwarty do 18:00, ale akurat w piątki - do 14:00. Przez swoje lenistwo dobrnąłem na miejsce dopiero o 14:20. Wchodzę więc, witam się i ku mojej uldze widzę, że pani recepcjonistka siedzi jeszcze na swym stanowisku i przegląda jakieś kartki. Zapytałem więc, czy można jeszcze zapisać pacjenta, spodziewając się zapisania na wizytę raz-dwa, jak to zwykle szybciutko się odbywa. Jednak jestem chyba zbyt ufny - a może zbyt bezczelny? - gdyż nie usłyszałem żadnej odpowiedzi. Po chwili ta uprzejma pani odparła mi, dobitnie przy tym akcentując swoją wypowiedź, że NIE zapisze już dzisiaj nikogo. Zdziwiłem się i powiedziałem, że to przecież tylko jeden zapis i nie będę musiał tejże pani zajmować drugie tyle czasu, co teraz. Niestety, ona w sposób dość dobitny dała mi do zrozumienia, "kto tutaj rządzi". Mój entuzjazm dość szybko opadał lotem koszącym, ponieważ zgodnie z "teorią oczekiwań" oczekiwałem sukcesu, aż tu nagle taki zwrot akcji... Napięcie rosło z sekundy na sekundę, mimo tego zaproponowałem pomoc lub nawet wyręczenie tejże miłej pani w wykonaniu tej żmudnej i czasochłonnej czynności. Nie widziałem dalszych szans na współpracę. Rzuciłem więc krótkim "żegnam!" i wyszedłem czym prędzej, aby nie psuć już więcej kulturalnego nastroju.

W dosyć długiej drodze powrotnej miałem czas i nastrój (padał deszcz...) na przemyślenia. Dlaczego ta miła pani nie chciała poświęcić 20-tu sekund na zapisanie kolejnego - jakby nie patrzeć - klienta? Przecież im więcej klientów zapisze taka recepcjonistka, tym większy zysk odnosi firma, a sama pracownica większe uznanie od szefa. Jeśli tak nie jest, proszę swoje wnioski kierować do Rickiego W. Griffina, autora książki pt. "Podstawy zarządzania organizacjami". Tak po prostu jest - fakt obiektywny. Ale co innego w firmie prywatnej, a co innego w tzw. budżetówce. Taka placówka ma bowiem stałe finansowanie z budżetu państwa (nota bene czasem zależne od ilości pacjentów!), pensja recepcjonistki się nie zmienia, a my wszyscy płacimy na to podatki. Także - "czy się stoi, czy się leży...", niezależnie jak ta pani pracuje, dostanie tyle samo pieniędzy. Nie musi się więc wcale starać, nie musi być miła, może wyładować swoją frustrację na takim "gówniarzu", jak ja. Co innego w firmie prywatnej - na taką płacą tylko ci, którzy z niej korzystają, a nie każdy w postaci podatków. Jej zarządca i pracownicy muszą więc zabiegać o klienta, oraz dbać o to, żeby w razie potrzeby do nich wrócił. Oczywiście, najlepiej, jakby nie musiał wracać do lekarza - ale to również leży w interesie prywatnej placówki medycznej. Klient jest bowiem zadowolony i na pewno poleci tę placówkę (przepraszam, że o tym teraz wspomnę, ale prawie popełniłem w tym słowie dość ciekawą literówkę...) przyjaciołom. Widzę nawet po sobie, że znajomi polecają np. prywatne wizyty np. u dentysty.

Wielu z Was pomyślało zapewne, że recepcjonistka miała po prostu ciężki dzień, albo ciągle była męczona przez nawał pacjentów, aż tu przychodzi jeszcze jeden, na dodatek spóźniony. Odparła więc pełna frustracji "nie, dziękuję, mam już dość na dzisiaj". Co jednak, jeśli dostawałaby choćby pochwałę od szefa za to, że znalazła chęć na zapisanie dodatkowego klienta już po godzinach swej pracy? Na pewno by to uczyniła zwiększając swoją szansę na podwyżkę - i co ważniejsze - uczyniłaby to z chęcią! Dlaczego? Właśnie dlatego, że nadarza się (rzadka) szansa na zyskanie dodatkowego "punktu" u szefa, a co za tym idzie - jest to kolejny krok do premii lub nawet podwyżki.

Takie sytuacje nie dość, że marnują nasz czas, to jeszcze - skumulowane z tym ciągłym deszczem - bardzo psują ludziom humor. Dodatkowo, gdyby nie ta sytuacja, napisałbym w dzisiejszym dniu coś o szkolnictwie, ew. o wojnie... a tu brzydka pogoda przywołała wspomnienia i nie mogłem tego dłużej w sobie tłumić. Ot, kolejny minus prowadzenia działalności gospodarczej przez państwo. Z chęcią chodziłbym wyłącznie do placówek prywatnych, ale dopóki płacę podatki, które finansują placówki państwowe, zwyczajnie mi się nie opłaca. Co z tego, że pójdę zapłacić "prywaciarzowi", jak i tak nadal płacę te wszystkie podatki? Płacę wtedy podwójnie. W ten sposób państwo nie tylko marnuje ludziom czas, zdrowie i nastrój, ale również skutecznie blokuje odpływ swoich klientów.


***
PS. Do tej pory nie mogłem znaleźć więcej niż jednej przyczyny podwyżki podatków. Dzisiaj pan premier przyznał, że do teraz pamięta maturę z matematyki i szczerze mówiąc nie wie, jakim cudem ją zdał. Chyba nie muszę niczego więcej dodawać.

Wojna polsko-polsko-polsko...

wpis z dnia 31 sierpnia 2010r.


Dlaczego mówiąc o "Solidarności" słowo "strajk" przedstawia się w pozytywnym świetle? To tak, jakbyśmy mówili pozytywnie o zabijaniu przy okazji obrony Warszawy przed bolszewikami. To, co powinno się chwalić to w obydwu tych przypadkach walka o wolność i niezależność, patriotyzm i poświęcenie. To właśnie te cechy pomagają narodom zarówno w czasach względnej niepodległości i w czasach okupacji, oraz w czasie pokoju, jak i wojny. Te cechy jednoczą ludzi. A w czasach pokoju i niepodległości ani strajki, ani zabijanie nie przynoszą niczego dobrego!




A teraz do tematu - sam już nie wiem, na ile skłóconych obozów podzielone jest nasze społeczeństwo. Wiem jednak, że istnieje stara, rzymska zasada: "Divide et impera" - dziel i rządź. Podzielonym, skłóconym społeczeństwem łatwiej bowiem kierować i nim manipulować, szukając kozła ofiarnego, zwalając winę jedni na drugich, oraz po prostu zaprzątając głowy ludzi bezsensownymi kłótniami, zamiast realnymi problemami, swoje robiąc "na boku" (dla przykładu: zajęcie ludzi "sprawą krzyża", naganianie fanatyków z jednej i z drugiej strony, a po cichu - podwyżki podatków). Co gorsza, takie "dziel i rządź" służy nie tylko "władzy" do kierowania ludźmi jak stadem baranów (kto to widział, żeby ludzie cieszyli się z podwyżek podatków!?), ale również wrogim nam państwom!

Polska, od prawicy do lewicy, z dnia na dzień jest sukcesywnie dzielona, o czym coraz boleśniej się przekonujemy. Stary podział post-solidarnościowy odnowił się ze zwielokrotnioną siłą, czego przykład mamy obserwować od kilku dni.

Interesującą wydała mi się wczorajsza postawa p. Henryki Krzywonos. Tym bardziej interesująca, gdyż pozornie właściwa i godna pochwały, ma wg mnie istotny związek z dzisiejszą promocją jej książki, która odbyła się w Warszawie. Stając się bohaterką wszystkich wydań informacyjnych, zapewniła sobie darmowy rozgłos jej nazwiska, którym w końcu sygnowana jest jej książka. Kolejną ciekawą sprawą (i teraz przechodzę do domysłów i hipotez) jest możliwy wpływ środowisk Tuska-Komorowskiego na p. Krzywonos, gdyż takie wystąpienie zapewniło korzyści obu stronom. Dwaj odpowiednicy Putina i Miedwiediewa w naszym kraju wyszli na oczernionych przez tę "złą" "Solidarność", premier wygłosił ganiące, "pouczające" przemówienie, a następnie został bohatersko obroniony przez jedną z bohaterek czasów sprzed 30-tu lat, co niesamowicie uwiarygodniło pozycję p. Tuska. Nie zapominajmy, że słynna tramwajarka zaatakowała przy okazji p. Kaczyńskiego (oklaskiwanego przez - wg mediów - "złą" "Solidarność"), co jest kolejnym punktem dla niepożądanego gościa. Medialnie premier Tusk osiągnął więc zwycięstwo totalne. Jeśli to, co piszę, jest w pełni prawdziwe, to niestety, ale było to po prostu niegrzeczne wykorzystanie uroczystości mającej jednoczyć Polaków. Wyrafinowany plan, przemyślany wręcz genialnie, wykonany wzorowo. Tylko... to tak trochę nieładnie.


 
Tak było - ale KIEDYŚ. Teraz te trzy postacie ze sobą walczą.


W międzyczasie coraz śmielej dochodzą do nas kolejne informacje o chęciach p. Palikota, by utworzyć własną partię. Ma to być organizacja polityczna o nazwie "Nowoczesna Polska". Powstrzymam się od oceny osoby p. Palikota jego poglądów - przeprowadzę tylko krótką analizę polityczną. Otóż, "NP" nie będzie niczym innym, jak tylko marionetkową partią Platformy Obywatelskiej (marionetkowy prezydent, to czemu by nie cała partia?). Już teraz wiadomo, jaki będzie miała cel - odebrać poparcie Sojuszowi Lewicy Demokratycznej. I w tym tkwi cały sęk: PO chce zabezpieczyć swoją przewagę na wypadek, gdyby PSL nie przekroczyło w przyszłym roku progu wyborczego (b. słaby wynik p. Pawlaka i ostatnie sondaże dające PSL mniej niż 5% - czyli mniej niż próg wyborczy). Chcąc podebrać ludzi SLD, oferuje coraz to bardziej radykalny program, którego orędownikiem jest p. Palikot. Co więcej, już się to powoli udaje - na stronę p. Palikota przeszli m.in. Wojciech Olejniczak, Ryszard Kalisz i Włodzimierz Cimoszewicz (który nota bene związał się już z PO popierając Bronisława Komorowskiego, nie dostając nic w zamian). P. Senyszyn coraz agresywniej atakuje na swoim blogu szefa przyszłej NP. W międzyczasie sama PO (jako partia-matka NP) potępia Kościół Katolicki za "spór o krzyż" (jak dla mnie to tak, jakbym ja oskarżał Dalai Lamę o to, że buddyjskie kadzidełka na bazarze są zbyt drogie). W odpowiedzi na te umizgi do lewicy, p. Napieralski nagle zrobił się skrajny w swoich poglądach i koniecznie chce rozdziału państwa od Kościoła. Co prawda, nie jestem przeciwnikiem takiego rozwiązania - ale dlaczego nie wołał o to w czasie kampanii prezydenckiej? Cóż, tonący brzytwy się chwyta. Zapowiada się walka o elektorat lewicowy, podobnie jak przy drugiej turze wyborów prezydenckich - ale teraz będzie to nie krótkotrwałe starcie, a długa, pełna kłótni wojna dwóch obiecujących złote góry stron. Takie uroki lat wyborczych. Samorządy będziemy wybierać już za mniej niż dwa miesiące, natomiast za rok - Parlament. Napięcie rośnie więc z każdym dniem.

O ile powyższe mnie zbytnio nie "rusza", (oprócz mącenia ludziom w głowach "socjalem", oraz nachalnej nagonki na Kościół w telewizji i Internecie), to bardzo, ale to bardzo martwi mnie aktualna sytuacja na wolnorynkowej prawicy. Po tym, jak Janusz Korwin-Mikke uzyskał czwarty wynik w wyborach prezydenckich, nastąpiła realna możliwość zjednoczenia podzielonej prawicy wokół tej osoby, gdyż zebrała ona największy elektorat danego targetu (konserwatywny-liberalizm). W końcu najłatwiej będzie zebrać ludzi do punktu, w którym osób o tych poglądach jest obecnie najwięcej. Od dłuższego czasu pisze o tym prof. Wielomski, a p. Korwin-Mikke jest chętny na takie rozwiązanie. Cóż mnie jednak smuci - na prawicy ludzie o poglądach różniących się minimalnie, wręcz teoretycznie i naukowo, skłonni są nazywać siebie chorymi psychicznie, atakować się wzajemnie i krytykować wszelkich konkurentów o prym na prawicy. Na dodatek, Marek Jurek zdecydował się zebrać własne "stadko" małych partii wokół Prawicy RP - kto wie, nie zdziwiłbym się, gdyby zraził się wypowiedziami wyśmiewającymi go i stawiającymi w roli upodlonego Albrehta Hohenzollerna składającego hołd przed prezesem innej partii... Mam nadzieję, że ludzie prawicy będą bardziej życzliwi wobec siebie nawzajem, jeśli chcą działać razem - i to nie tylko na czas wyborów!

***
Mam uczucie, że ta notka była wyjątkowo nudna jak na mój charakter. Następna będzie bardziej "na luzie". Dziękuję za wszystkie miłe słowa od pierwszych czytelników piszących do mnie przez różne kanały komunikacji i liczę, że im większej nabiorę wprawy, tym większą przyjemność będziecie odczuwać czytając moje słowa.

To dopiero początek... radykalizm, kompromis i prawda.

Wpis z dnia 30 sierpnia 2010r. - pierwszy wpis mojego bloga


Witam serdecznie wszystkich czytelników niezależnie od poglądów, przekonań i stopnia zainteresowania tzw. "polityką" czy filozofią. Pierwszy wpis na blogu jest podobno wpisem czytanym najczęściej, gdyż każdy chce "po latach" sprawdzić, jak dany blogger zaczynał, a często również dlatego, że pierwszy wpis stanowi jedyny ślad aktywności autora. Ja uprzedzam, że będę pisał dosyć często.

Ten wpis powinien z reguły być neutralny i przedstawiać pokrótce, o czym będzie blog. Taki łagodny i dopieszczony, niczym pierwsza kartka w szkolnym zeszycie. Tak więc, postaram się... otóż, moje poglądy są wyszczególnione po prawej stronie ekranu, a umieszczał będę tutaj moje przemyślenia z gatunku politycznych i filozoficznych. Często będę wyciągał wnioski dość radykalne, ale to dobrze - w końcu "radykał" oznacza kogoś, kto sięga do korzeni. Za Wikipedią: "Radykał - osoba domagająca się głębokich, zasadniczych reform działania państwa: w polityce, stosunkach społecznych, czy gospodarce." Ja domagam się gruntownych przemian w Polsce w każdej z tych trzech sfer.

Jestem więc radykałem, że ho-ho. Nie wstydzę się tego, dlatego podpisuję się imieniem i nazwiskiem. I zaraz ktoś tu sobie pomyśli, że tacy ludzie nie mają racji bytu, bo przecież zawsze trzeba dążyć do kompromisu. Tylko mam pytanie: czy jeśli ktoś mówi, że należy zabić 3000 dzieci w ciągu pięciu dni, a ja mówię, że nie można zabić żadnego, to mamy dojść do kompromisu, że zamorduje się 1500 dzieci w ciągu dwóch i pół dnia? Albo: jeśli ktoś mówi, że powinno się wysłać misję załogową na Wenus, a ja mówię, że należy ją wysłać na Marsa, to czy powinniśmy pójść na kompromis i pozostawić ten sprzęt i załogę na Ziemi? No właśnie - kiedy osiągany jest kompromis, dosyć często obie strony są w równym stopniu (nie)zadowolone, a przy tym nie zawsze pozytywnie wpływa to na ogół sytuacji i ostateczny wynik, a co za tym idzie - na realne korzyści dla obu stron.

Dodatkowo, jeśli wiem, że będę musiał iść na kompromis, a chcę pozyskać od mamy złotych 50, a wiem, że ona nie chce dać mi ani grosza, to oczywistym jest fakt, iż "negocjacje" zacznę od stówki. Jest to więc zwykłe okłamywanie, a nie przedstawianie swojego rzeczywistego zdania i (w przytoczonym przypadku) realnych potrzeb. A co, jeśli mama zdecyduje się nam jednak dać te 100 złotych (albo nawet 75)? My dostaniemy zbyt dużo i połowę zapewne zmarnujemy (z niewiedzy, co zrobić z nadmiarem), a mamie zabraknie dajmy na to 15 złotych na przyrządzenie naszego ulubionego obiadu. Taka sytuacja nader często lubi powtarzać się z o wiele większymi pieniędzmi...

Dlatego właśnie zawsze powinniśmy dążyć do obiektywnej prawdy i do rozwiązań jak najlepszych i najmądrzejszych, nawet, jeśli trochę nam to nie na rękę. Owszem, w danej sytuacji może być kilka równorzędnych rozwiązań, ale jeśli chodzi o prawdę - ona jest tylko jedna. Dlatego zamiast "mojej prawdy" i "Twojej prawdy", powinniśmy poszukiwać prawdy obiektywnej - nieważne, jak bardzo miałaby ona boleć. "Niewygodna prawda nadal pozostaje prawdą".

Nie chce mi się wymyślać przykładów obrazujących powyższy akapit na siłę - mam nadzieję, że każdy zrozumiał, co chcę przekazać i co będę uskuteczniać pisząc mój blog. Cóż, mam nadzieję, że mój "pierwszy wpis" się podoba. Chciałbym Wam jeszcze podlinkować dwa tego typu wpisy z blogów politycznych, które bardzo lubię czytać. Pierwszy jest moim ulubionym i jego "pierwszy wpis" jest wg mnie genialny. Wpis z drugiego bloga jest trochę drętwy, ale sam blog jako całość daje radę. Fakt, może jestem trochę stronniczy, ale sami przyznajcie... :P A dlaczego czytam tak odmienne od siebie blogi, w tym zupełnie różny od moich poglądów? To chyba oczywiste: warto czerpać z różnych źródeł, żeby mieć jak najpełniejszy obraz sytuacji i by mieć łatwiej w określeniu własnego stanowiska. A czasem nawet w największym bagnie zdarzy się perła godna szczerozłotej oprawy, jak na przykład wpis na "Poletku" odnośnie publicznej telewizji.

A oto te linki:

http://korwin-mikke.blog.onet.pl/Zaczynajmy,2,ID143258141,n

http://senyszyn.blog.onet.pl/Genesis,2,ID133697497,n

Miłej lektury - ale pamiętajcie, żeby jeszcze do mnie wrócić! :-)