26 października 2010

Bóbr, mrówka i człowiek.

Wczoraj urodziły się w Chinach pandy, które zostały rozmnożone metodą in vitro (tak, piszę to w kontekście mojego ostatniego wpisu - szkoda, że nie było komentarzy). Nie było innego wyjścia i bardzo dobrze, że wykorzystano tę metodę, aby podtrzymać gatunek. Wybrano mniejsze zło w imię większego dobra. Na dodatek to zwierzęta i niejako my mamy nad nimi władzę. Dlatego, że mamy tę władzę, dbamy o ich przetrwanie jako części ekosystemu, którego sami jesteśmy częścią, i który utrzymuje nas przy życiu. Kto nie słyszał o twierdzeniu, że gdyby wyginęły pszczoły, ludzkość mogłaby się utrzymać najwyżej jeszcze przez 10 lat?

Coraz częściej ludzie zadają sobie pytanie, albo po prostu stwierdzają, że człowiek to też zwierzę. Trochę to dla nas krzywdzące, ale i tak przytakujemy i przyjmujemy to jako prawdę. Patrzymy na siebie i nasze podobieństwa do zwierząt, których to podobieństw jest naprawdę bardzo wiele. Ale niestety nie chcemy dostrzec różnic, które tutaj występują. To właśnie te różnice ustanawiają naszą godność jako godność człowieka. Wielu mówi, że krytycy twierdzenia, że człowiek to zwierzątko, tak naprawdę są tym sfrustrowani i czują się obrażeni kiedy są przyrównywani do zwierząt i równani w dół ("równość" jako ścinanie wszelkich wybijających się ponad przeciętną cech - podobno polskie społeczeństwo ma skłonności do ściągania wybitnych jednostek za nogi z powrotem do tłumu). Fakt, to może być w pewien sposób obraźliwe, jeśli się z tym nie godzimy i tego nie przyjmiemy. Ale ja mówię: nie obrażajmy zwierząt! Nie od dziś wiadomo, że największym wrogiem dla przyrody i samego człowieka jest on sam. Ludzie często zachowują się gorzej niż zwierzęta - dlaczego więc mamy ich ze sobą zrównywać i obrażać w ten sposób zwierzęta (i - pod innymi względami - ludzi)?


Niejaki św. Franciszek z Asyżu nazywał zwierzęta "braćmi mniejszymi". Wskazuje więc na to, że są to istoty tak samo stworzone przez Boga (naturalnie, wyewoluowały, ale samo powstanie życia i pokierowanie rozwojem - zakładam, że dzięki Bogu), jak i my, tylko, że to są istoty słabsze, "mniejsze". Jesteśmy równi, ale różni. Tak jak i każdy człowiek z osobna w obrębie naszego gatunku.


Chciałbym przywołać tutaj dość długi manifest autorstwa Janusza Korwin-Mikkego, dotyczący politycznego wpływu na traktowanie ludzi jak zwierzęta ("zwierzę też człowiek" się mówi - ale człowiek to nie zwierzę). Dotyczy to szczególnie traktowania mas obywateli przez rządzące elity i jak bardzo pomaga tym elitom zrównanie człowieka i zwierzęcia w swobodnym kierowaniu ludzi. Długie, ale naprawdę warto przeczytać. Zresztą, wciąga:





"Hodowla Bydła - czyli:
                                                     MANIFEST NORMALNOŚCI

   Dziwię się wam, ludzie....
      ...właśnie: czy jeszcze "ludzie"? Czy jeszcze na świecie rządzi Homo Sapiens - czy już tylko Homo Sovieticus, albo jego następca, Homo Europæus?
   Od ponad stu lat "postępowcy" wmawiali w ludzi, że są tylko bydlętami, że właściwie niczym nie różnią się od zwierząt - a w jakiejś gazecie, bodaj "Wyborczej", przeczytałem tryumfalny artykuł, że "człowiek tylko czterema genami różni się od stonogi". I ta propaganda odniosła skutek: ludzie sami uważają się za bydło - i pozwalają traktować się jak bydło.
   Być może różnica między człowiekiem, a zwierzęciem jest tylko kulturowa - ale jest. Fizycznie możemy się nie różnić, ale mamy duszę - czy jak kto chce nazywać tę cudowną cechę człowieka. Być może różnica jest mała - ale cała nasza kultura dążyła, by ją powiększać. Dzisiejsza anty-kultura stara się ją zminimalizować.
   Różnica kulturalna między człowiekiem, a bydlątkiem, jest taka, że decyzje człowieka szanujemy. Decyzji bydlęcia nie. Bydlę trzymamy na postronku, bo może zrobić sobie krzywdę albo wejść w szkodę. Dorosły mężczyzna zaś ma prawo zrobić sobie krzywdę - a jeśli wyrządzi szkodę, to ma za nią zapłacić.
   I to jest ta podstawowa różnica.
   Jak dzisiaj jesteśmy traktowani przez rządy: jak ludzie - czy jak bydło? Jeśli ktoś każe mi zapiąć się pasem w moim własnym samochodzie - to traktuje mnie dokładnie tak, jak chłop traktuje krowę...
      ...to znaczy: traktował. Przepisy Unii Europejskiej, zdaje się, zakazują trzymania krowy na postronku; to ja w samochodzie muszę być przypięty. Na razie zapinam się sam, ale już niedługo będą automaty nasuwające na mnie pasy - i samochód bez ich zapięcia nie ruszy.
   Krzywdy sobie zrobić nie możemy - ale za szkodę też nie płacimy: jesteśmy przecież (pod przymusem) ubezpieczeni.
   Doi się z nas pieniądze - i za te pieniądze utrzymuje się całe stado - oraz szefostwo tej "Animal Farm". Jak już wiemy Szefowie usiłują zedrzeć z nas 83% zarobionych pieniędzy – i to ONI chcą wydawać je za nas.
   Co zrobiłby Normalny Człowiek, gdyby ktoś przyszedł doń i powiedział: "Człowieku: ile zarabiasz? 3000? Świetnie! Daj mi z tego 2400, ja potrącę na siebie 600, a pozostałe 1800 wydam za ciebie - tak, że będziesz bardziej zadowolony, niż gdybyś sam wydał na siebie te 3000!" Co by zrobił Normalny Człowiek? Kopa w sempiternę - za drzwi!
    Homo Europæus porykuje z radości, że ktoś chce się nim opiekować, i głosuje na takich, którzy wezmą mu jeszcze więcej pieniędzy - za obietnicę, że siano w żłobie będzie świeższe, niż do tej pory! Ma tylko jedną prośbę: by dawać mniej owsa koniom, a trochę więcej siana im, krowom.
   A konie rżą na odwrotną melodię.
   Rzygać mi się chce, gdy czytam, że "Rodzice hiszpańscy wyrazili radość, że rząd zajmie się problemem otyłości ich dzieci". Moja suka wykazuje więcej rozsądku: to ona karmi swoje szczeniaki i - mimo ufności - z pewną podejrzliwością patrzy, gdy im coś podtykam. A bydlę? Krowa zapewne się cieszy, gdy ktoś zajmuje się jej cielakiem...
   Zgroza mnie bierze - bo na resztki normalnych rodziców spadają kolejne ciosy. Ostatnio "polski" "Rząd" szykuje ustawę karzącą grzywną - 5000 zł - rodziców, którzy nie zaszczepią swoich dzieci!! Tyle się pisze, że niektóre szczepienia mogą być szkodliwe - i nic! Nadal "rząd" wie lepiej, jak opiekować się moim dzieckiem. W interesie firm farmaceutycznych przerabia się ludzi na bydlęta. Ale gdyby nie było to w interesie firm farmaceutycznych - byłoby tak samo źle, tylko jeszcze głupiej.
   Dzieci odbiera się rodzicom pod byle pretekstem – by w reżymowych szkołach chować je na janczarów, na „Pawlików Morozowów” - jak te szczeniaki odbierane psom na „Farmie Zwierzęcej”. A niedawno przeszła ustawa karząca rodziców za danie dziecku klapsa!
   Bydło nie myśli. Bydłu serwuje się hasełka typu: "Wszystkie dzieci są nasze". Żadne z bydląt przecież nie pomyśli, że to oznacza; "Moje dziecko nie jest już moje; jest nasze". Co w praktyce oznacza, że to p.Minister je szczepi, je wychowuje... Cóż: szczeniak będzie moim psem, będzie mi służył - więc jest normalne, że to ja (a nie jego rodzice: pies i suka), decydują o tresurze. Ale żeby tak samo z człowiekiem?
   Przecież gdy w 1901 roku rząd pruski postanowił zmienić tylko język, w jakim wykładany był jeden przedmiot (religia) nie zmieniając jego treści - we Wrześni wybuchnął strajk szkolny. Dziś kolejni ministrowie zmieniają treści programów, wedle swej woli wymieniają przedmioty - a rodzice to pokornie akceptują, liżąc dobrych panów po rękach - że tak dbają o ich dzieci.
   Tak robi moja suka. Ale człowiek?
   Dwa lata temu w USA, w Utah, dziecko było poddane chemioterapii. Po kilku miesiącach tej nieprzyjemnej kuracji, część lekarzy twierdziła, że już wystarczy - a część, że trzeba ją jeszcze kontynuować. Na nieszczęście wśród tych ostatnich był lekarz prowadzący (który miał przecież interes w kontynuacji - bo brał za to spore pieniądze...). Rodzice mimo to zabrali dziecko ze szpitala. Efekt: ścigała ich policja - i oskarżono ich o kidnapping!!!
   Cóż: dawniej "kidnappingiem" było zabranie dziecka rodzicom. Teraz dzieci są "nasze", czyli państwowe; i rodzice bezczelnie ukradli państwowe dziecko, cudzą własność!
   Co zrobi farmer, gdy byk z krową wyprowadzą, łamiąc ogrodzenie, swoje cielę z zagrody, gdzie on je umieścił? Przyleje obojgu bydlakom - a cielę umieści tam, gdzie on chce.
   To właśnie robią z nami ONI.
   Jeśli już jesteśmy przy zwierzętach: ONI mają jeszcze inne piękne hasełko: "Zwierzęta należy traktować tak samo, jak ludzi". Piękne hasło - dopóki się nie dojrzy, że jest ono równoważne hasłu: "Ludzi należy traktować tak samo jak zwierzęta". Dziś jest "wola polityczna" by staruszkom aplikować euthanazję; przecież dokładnie to samo robi się z innymi bydlętami - czy-ż nie?
   Ludzie: czy jeszcze jesteście ludźmi - czy tylko bydlętami?
   Oczywiście: zawsze większość ludzi chciała, by się nimi opiekować - byle dobrze. Szli więc dobrowolnie pod opiekę feudałów, wisieli u klamki pańskiej - i byli zadowoleni. Jednak dopiero d***kracja spowodowała, z ta Większość narzuciła swe obyczaje reszcie. "Ja lubię, jak mnie pod przymusem szczotkują i przycinają kopyta - to niech wszystkich pod przymusem szczotkują i przycinają kopyta".
   Czasem mam wrażenie że ONI testują swoje bydełko, do jakiego stopnia już zgłupiało i można zrobić z nim, co się chce. Do czego innego mogą służyć takie pomysły jak "małżeństwa homosiów"? Jednak w miarę, jak to trwa i się rozwija, zaczynam mieć przerażające podejrzenie:
      ONI, dwa pokolenia wcześniej ludzie inteligentni, wychowywali swoje dzieci w tych samych szkołach - i obecnie ONI, to... również bydlęta! Durne, tępe bydlaki marzące tylko żarciu, piciu i ekscesach seksualnych.
   Widać to po sprawie "globalnego ocieplenia". ONI naprawdę wydają się wierzyć, w "zagrażające nam" ocieplenie! Choć przecież nie trzeba robić badań geologicznych: wystarczy wiedzieć, że "Grenlandia" to ląd, na którym ok. 900 roku kwitły cytryny - a, jak też wiemy, Europa nie została zalana przez ocean. Trzeba też być kompletnym kretynem, by uwierzyć, że lodowce Antarktydy, ogrzane z -40°C do -35°C - zaleją nagle cały świat.
   A ONI – przynajmniej: niektórzy z NICH - wydają się sami w to wierzyć. Nadzorcy bydła stali się głupsi od chudoby, którą się opiekują...
   Piszę to - po raz któryś powtarzając te myśli - jak rozbitek, który wrzuca papier w butelce w odmęt oceanu Internetu. Przecież gdzieś jeszcze są LUDZIE! Nie jestem na świecie sam, nie wszyscy jeszcze zbydlęcieli do cna, w niektórych tli się jeszcze iskra człowieczeństwa! Zbuntujmy się, do cholery! Obalmy ten system!
   Jak można godzić się na ustrój, w którym bydlęta decydują o losie ludzi? Ja nie mam nic przeciwko temu, by ktoś chciał być traktowany jak nierogacizna - czyli żyć w "państwie opiekuńczym". Ale człowiek, który nie chce decydować o własnym losie, nie powinien w głosowaniu decydować o losie innych!
   Bydło niech sobie porykuje - a my musimy żyć! Bydło myśli o pełnym żłobie - my myślimy w wyprawach w Kosmos. Przyszłość Ludzkości (jeśli ma przetrwać) zależy od tego, czy zwyciężą ludzie - czy bydlęta? Czy wygra Rozum - czy Liczba?
   I nie ma tu znaczenia, czy rządzi, SLD, PiS, PO czy PSL; niezależnie od tego liczba urzędników rośnie, coraz więcej przepisów ogranicza naszą wolność... Jak długo możemy to znosić?
   Na szczęście ten system już jest zgniły. Nawet bydlątka zaczynają rozumieć, że rządzące nimi świnie rozpiły się, zdemoralizowały - i nie są już od nich mądrzejsze. Koniec jest bliski. Musimy się więc z'organizować, by być gotowi do stworzenia zrębów Państwa Wolności - w momencie gdy gdy cała ta anty-europejska "Unia Europejska" zacznie trzeszczeć w szwach.
      To już niedługo. Zacznijmy się szykować."




Porównajmy powyższy manifest z fragmentem dzieła autora innego, znanego skądinąd, manifestu, mianowicie "Rękopisów ekonomiczno-filozoficznych z 1844 r." Karola Marksa, tak bardzo różniącego się od Janusza Korwin-Mikkego:



"Zwierzę jest bezpośrednio tożsame ze swoją działalnością życiową. Nie odróżnia się od niej. Jest nią. Człowiek czyni samą swą działalność życiową przedmiotem własnej woli i świadomości. Jego działalność życiowa jest świadoma. Nie jest czymś, z czym człowiek bezpośrednio stapia się w jedno. Świadoma działalność życiowa odróżnia człowieka bezpośrednio od działalności życiowej zwierząt. Właśnie tylko dzięki temu jest on istotą gatunkową. Czyli że jest istotą świadomą, tzn. jego własne życie jest dla niego przedmiotem właśnie dlatego, że jest on istotą gatunkową. Tylko dlatego jego działalność jest działalnością wolną. Praca wyobcowana odwraca ten stosunek w taki sposób, iż człowiek, właśnie dlatego, że jest istotą świadomą, czyni ze swej działalności życiowej, ze swej istoty, jedynie środek swej egzystencji.
Praktyczne wytwarzanie świata przedmiotowego, przetwarzanie przyrody nieorganicznej jest przyświadczeniem człowieka jako świadomej istoty gatunkowej, tzn. istoty, która odnosi się do gatunku jako do swej własnej istoty, czyli do siebie jako do istoty gatunkowej. Wprawdzie i zwierzę produkuje. Buduje sobie gniazdo, mieszkanie, jak pszczoła, bóbr, mrówka itd. Ale zwierzę produkuje tylko to, czego potrzebuje bezpośrednio dla siebie albo dla swego potomstwa; produkuje jednostronnie, podczas gdy człowiek produkuje wszechstronnie; zwierzę produkuje tylko pod działaniem bezpośredniej potrzeby fizycznej, podczas gdy człowiek produkuje będąc nawet wolnym od fizycznej potrzeby i naprawdę dopiero wtedy produkuje, gdy jest od niej wolny; zwierzę produkuje tylko siebie samo, podczas gdy człowiek reprodukuje całą przyrodę; produkt zwierzęcia jest bezpośrednio związany z jego organizmem fizycznym, podczas gdy człowiek jest wolny w stosunku do swego produktu. Zwierzę formuje tylko na miarę i odpowiednio do potrzeb swojej species, podczas gdy człowiek potrafi produkować na miarę każdego gatunku i stosować do każdego przedmiotu właściwą miarę; dlatego też człowiek formuje również według praw piękna."



I co prawda Marks widział ludzi jako "społeczeństwo", bez własności prywatnej, religii, państwa, rodziny, prawa, moralności, nauki i sztuki, to mimo wszystko odróżniał on człowieka od zwierzęcia. Widząc jak w "Samych swoich" cmentarze dla psów i kotów, specjalne zakłady fryzjerskie dla zwierząt, może się to jeszcze wydawać niegroźne (czy normalne, to inna kwestia - jest popyt, jest więc i zaspokajanie popytu, chociaż w tym przypadku popyt raczej nie wytworzył się sam, a został sztucznie utworzony przez modę i trendy).


Tak odmienni światopoglądowo ludzie wskazują na tę samą prawidłowość. Dzisiaj niektórzy próbują zrobić z nas "szarą masę" (podobnie określano wyborców Stanisława Tymińskiego, których potem zgarnęły SLD i PSL - jak podaje prof. Antoni Dudek - ale to szczegół nie wpływający na przesłanie tego posta), aby swobodnie nią kierować tak, by zgodziła się na każdy wyzysk i każdy absurd. Co gorsza, udaje im się to znakomicie.

Robią z nas baranów, na wiele wymyślnych sposobów, a my jesteśmy im za to po prostu wdzięczni, bo dajemy się oszukać przez odpowiednie sformułowania i "zasłony dymne". Owszem, jakaś opieka i kierownictwo naszej trzódki jest potrzebne - ale bez przesady, bo wpadniemy w jakiś socjalistyczny, biurokratyczny totalitaryzm. Mamy także własną wolę, własne wartości, własne poczucie godności i własne potrzeby, marzenia, wymagania. Trzeba znaleźć między poddaństwem a wolnością jakiś złoty środek, który będzie optymalny i dla nas i dla państwa przynosząc obydwóm więcej korzyści razem, niż miałoby być tych korzyści w przypadku objęcia jakiejś skrajnej opcji.


Tak samo zresztą jak i w konserwatyzmie w moim rozumowaniu - postęp musi być, jak najbardziej jest on dobry, ułatwia życie, czyni nas lepszymi - ale nie można iść na skróty, ani zbyt szybko, bo można się przewrócić...

24 października 2010

In vitro.

Jak obiecywałem, poruszę teraz kwestię zwolenników in vitro, jak i samej metody, oraz jej zagrożeniach, szkodliwości i amoralności (a co, trzeba nazwać to po imieniu). Wielu ze zwolenników in vitro jest "za", bo dzięki tej metodzie bezpłodne pary mogą mieć własne dzieci (co niewątpliwie jest dobre!). Jednak, podobnie jak motłoch w rewolucyjnej Francji, patrzą na tę sprawę tylko z jednej strony, z tylko jednego aspektu. Nie zagłębiają się w problematykę powikłań, zagrożeń długofalowych (także dla całej ludzkości!*) i są "zaślepieni" pojedynczym "plusem". Oprócz kwestii zabijania zarodków występują tutaj też kwestie ściśle pragmatyczne, które poruszę za dwa akapity (oznaczę to gwiazdką).


Wróćmy do kwestii zabijania ludzi przy procedurze in vitro. W czwartek rano (21 października 2010r.) w SLD-owskiej TVP2 podano w "Panoramie" newsa, że Celine Dion po sześciu próbach "wreszcie" zapłodniła się in vitro. Zrobiłem wielkie gały, bo wyobraziłem sobie nagłą likwidację naprawdę sporej liczby istnień ludzkich, w atmosferze ogólnego szczęścia i prawnego przyzwolenia, na dodatek potraktowanych jak produkty uboczne (lub inaczej: śmieci). To, że w trakcie tej procedury ginie dość sporo zarodków, jest oczywiste i powszechnie przyznawane. Tego zatuszować się nie da. Konflikt leży natomiast w kwestii, czy ten zarodek to "już" człowiek, czy nie. Środowiska lewicowe twierdzą, że to jest płód, a nie człowiek. Co twierdzę ja? Słowo "poczęcie" oznacza rozpoczęcie, początek. W tym przypadku początek człowieka. Owe "już" człowieka następuje w momencie zapłodnienia komórki jajowej. Płód jest więc jednocześnie i płodem i człowiekiem. Co prawda dość niewielkim, ale to nie czyni go gorszym, nie pozbawia go ludzkiej godności (pamiętajcie, co pisałem w notce o godności człowieka) i podstawowych praw. Jeszcze ciekawszy jest fakt, iż Amerykanie dokonując aborcji nawet na 9-miesięcznym "płodzie" twierdzą, że to nie jest człowiek. Co innego, kiedy urodzi się 5-miesięczny wcześniak - o, wtedy to już jest człowiek. Szczyt hipokryzji. Co więc czyni nas ludźmi? To, że przeszliśmy przez szyjkę macicy (pomijam ludzi z "cesarki")? A może to, że zostaliśmy oficjalnie uznani za ludzi - przez innego człowieka?


* - A teraz kwestie ściśle pragmatyczne, niezależne od naszego nastawienia moralnego (czyli pomijamy pytanie: czy człowiek jest zwierzęciem?). Pierwszą kwestią jest sama procedura zapłodnienia in vitro. W naturze odbywa się to tak, że komórka jajowa jest oblepiona ze wszystkich stron plemnikami (nie jest tak, że "kto pierwszy ten lepszy"!). Ona wybiera sobie jednego plemnika - i wpuszcza tylko tego. Co się dzieje natomiast w laboratorium? Tam, podczas zapłodnienia in vitro, nie wybiera komórka jajowa - wybiera lekarz. Wygrywa plemnik, który jest dosłownie wylosowany - a nie wybrany przez naturę. Dodatkowo, ściana komórki jajowej jest nakłuwana (niszczona) i - pod wpływem nacisku igły - zniekształcana w bardzo wysokim stopniu. Czy z takiej procedury dziecko ma szanse urodzić się zdrowe? Fakt, iż takie dzieci są później przez długi czas pod ścisłą obserwacją medyczną wskazuje na to, że te szanse są znacznie obniżone...


Druga kwestia - tym razem społeczna. Jak wiemy, już niedługo "dzięki" in vitro rodzice będą mogli wybierać wiele cech swojego przyszłego dziecka - od koloru oczu i włosów po wrodzone odporności na choroby i zwiększone zdolności umysłowe. Nietrudno jest się domyśleć, że każdy taki rodzic skonstruuje sobie swoje wymarzone, doskonałe dziecko. Takie dzieci będą miały łatwiejszy start, będą "lepszymi ludźmi", bardziej zdolnymi, zdrowszymi... Pracodawca będzie wolał takiego "supermena" niż dziecka ze zwykłego poczęcia. Mutacje i powikłania jeszcze się nie objawią, ale objawią się nowy rasizm i nowe niewolnictwo. Za in vitro trzeba będzie słono zapłacić - tylko bogaci będą mogli mieć "super-dzieci", z  których wykształci się w przyszłości klasa "panów". Nie trzeba długo myśleć, żeby dopisać dalszy bieg tej historii: "gorszych ludzi" będzie zdecydowanie więcej. Nie będzie im odpowiadała ta sytuacja i po prostu zbuntują się (a może już nie będą "ludźmi" tak samo jak te usunięte płody? może nazwą ich małpami - wtedy będziemy mieli akcję niczym z "Planety Małp"). Znamy tę prawidłowość z historii świata - rewolucje są wyrazistym znakiem takich nagłych przemian, kiedy większość (tłum) chce coś osiągnąć. Może i tłum nie jest zbyt rozumny, ale za to ma wielką moc działania...


Podpisuję się pod powyższym imieniem i nazwiskiem - zobaczymy w przyszłości, czy miałem rację... No, chyba, że zamiast in vitro będzie jakaś inna, moralna metoda, regulowana w taki sposób, aby tylko niepłodne pary mogły ją zastosować. Takie metody już powstają, już są i powoli będą wdrażane, jeśli wszystko się powiedzie. Po prostu czasami nie warto iść na skróty.


Wiele razy wspominałem dzisiaj o kwestii traktowania ludzi jak zwierzęta. Poruszę ten temat szerzej w następnej notce.

21 października 2010

Kiedy oceniać słowa, ludzi i wydarzenia?

Coraz częściej dochodzi do mnie myśl, że ten blog to swojego rodzaju książka, przedstawiająca pewien logiczny ciąg gdzie poprzedni temat wiąże się w jakiś sposób z następnym. Czasem te powiązania są bardzo widoczne, czasem mniej. Ten wpis jest wyraźną kontynuacją poprzedniego o manipulacji słowami, dlatego tutaj te powiązanie będzie silne.

Ostatnio piszę o słowach tak, jakbym był filologiem. Jednak słowa wyrażają nasze myśli, więc chyba można to podciągnąć pod filozofię? Jeśli te słowa dotyczą polityki, religii i pojęć ideologiczno-moralnych, to taki temat pasuje do mojego bloga jak ulał. A poruszam go dlatego, że bardzo bym chciał, żebym zarówno ja sam, jak i jak najwięcej osób umiało dochodzić do prawdy. Jestem takim "prawdofilem" ;)

Dla wielu z nas słowo "zmiana" kojarzy się raczej pozytywnie. Politycy mówią ciągle, że będą "zmieniać Polskę". Nie mówią co prawda w jakim kierunku, bo to by było zbyt szczegółowe, jak na polityków... Ale my jako wyborcy możemy postarać się to jakoś rozwinąć.



Przyjrzyjmy się temu, co pisze Edmund Burke w dziele "Rozważania o Rewolucji we Francji":

"Nie potrafiłbym potępić lub pochwalić jakiejkolwiek sprawy związanej z ludzkimi działaniami i rozważaniami po rozpatrzeniu jej samej, wyłączonej z wszelkich powiązań, w nagości i wyizolowaniu właściwym metafizycznej abstrakcji. Okoliczności (które pewni gentelmeni mają za nic) w rzeczywistości nadają każdej politycznej zasadzie jej właściwą barwę i odróżniające piętno. To okoliczności czynią dany obywatelski i polityczny system dobroczynnym lub zgubnym dla rodzaju ludzkiego. Z abstrakcyjnego punktu widzenia zarówno władza państwowa jak i wolność są dobre. Czy jednak postępowałbym zgodnie z regułami zdrowego rozsądku, gdybym dziesięć lat temu gratulował Francuzom cieszącego się ich sympatią rządu (bo i wtedy mieli oni rząd), bez sprawdzenia, jaki ma on charakter i jak działa? Czy teraz mam gratulować temu narodowi wolności? Czy z tej racji, że podjętą abstrakcyjnie wolność można zaliczyć do błogosławieństw ludzkości, mam teraz gratulować temu narodowi jego wolności? Czy z tej racji, że pojętą abstrakcyjnie wolność można zaliczyć do błogosławieństw ludzkości, mam serio gratulować szaleńcowi, który wyrwał się z chroniących go ograniczeń i zbawczej celi, że znów może się cieszyć światłem i wolnością? [...]

Gdy widzę ducha wolności w działaniu, to wszystko, co mogę na pierwszy rzut oka powiedzieć, zawiera się w zdaniu, że działa tu potężna zasada. Po prostu uwalnia się gaz, związane przedtem powietrze. Lecz powinniśmy poczekać z osądem, aż proces fermentacji stanie się mniej burzliwy, płyn się wyklaruje i ujrzymy coś więcej niż poruszenia zmarszczonej, spienionej powierzchni. Zanim zdecyduję się publicznie pogratulować ludziom błogosławieństwa, muszę być jednak pewien, że je rzeczywiście otrzymali. Pochlebstwo psuje zarówno schlebiającego, jak i adresata, a płaszczenie się nie służy ludowi bardziej niż królom. Dlatego powstrzymam się z gratulowaniem Francuzom ich świeżej wolności do chwili, gdy dowiem się, jak powiązano ją z władzą państwową, ze środkami przymusu, z dyscypliną i posłuszeństwem armii, ze skutecznym ściąganiem właściwie rozłożonych podatków, z moralnością i religią, z zabezpieczeniem własności, z pokojem i porządkiem, z obywatelskimi i społecznymi zwyczajami. Bo wszystko, co tu wymieniłem, to także swoiste dobra; bez nich wolność nie jest dobrodziejstwem, gdy trwa, i nie może trwać długo. Wolność dla jednostek oznacza, że mogą one robić, co zechcą; dlatego zanim zaryzykujemy gratulacje, powinniśmy się upewnić, co zrobić zechcą, bo owe gratulacje mogą rychło zamienić się w skargi."



Tak więc: A fructibus eorum cognoscetis eos - po owocach ich poznacie - jak powiedział swego czasu niejaki Jezus Chrystus (oczywiście po aramejsku, a nie po łacinie). Realną możliwość oceny danej sprawy (w domyśle: polityków) mamy dopiero po zakończeniu ich pracy. To bardzo niewygodne, gdyż de facto wybieramy ich w ciemno, na zasadzie obietnic i PR-u. To nie tak, jak na bazarku, gdzie od razu widzimy, co konkretnie bierzemy i jaką cenę przyjdzie nam za ten wybór ponieść. Na dodatek, na bazarku decydujemy sami, co wybierzemy - w demokracji decyduje za nas "większość". Na domiar złego, polityków wybieramy na całe kadencje - czy to się nam podoba, czy nie. Ziemniaczka z bazarku możemy w dowolnej chwili ugotować i zjeść, a jeśli nam się nie spodoba, rzucić go do zjedzenia ptaszkom.


Dlatego też nie możemy mówić o kimś sprawującym dany urząd, że "jest dobry/zły". Możemy tylko stwierdzić, że "jest dobry/zły jak do tej pory". Tak samo o każdej innej długofalowej nowince. Jako katol, poruszę tutaj temat zwolenników in vitro - ale to dopiero w następnym wpisie, szykujcie się ;)

19 października 2010

Słowa i myśli. Manipulacja znaczeniami słów.

Na wstępie chciałbym przeprosić za rzadkie pisanie. Studia, kampania wyborcza (podpisy już zebrane, komitet zarejestrowany, plakaty wiszą...) i ograniczony dostęp do Internetu niejako to wymuszają. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - mam więcej czasu na książki. Fragmenty dwóch z nich chciałbym tutaj zacytować, gdyż bardzo pasują one do ogólnego tonu mojego bloga, gdzie często dociekam do prawdziwych znaczeń słów powszechnie wykorzystywanych szczególnie w mediach. Nie byłbym sobą, gdybym nie szukał "filozoficznie" istoty rzeczy ("o co tu konkretnie chodzi?") i nie wykazywałbym manipulacji, nieścisłości itp. w wypowiedziach i przekazach mających wpływać na nasze życie. To tak, jakby Piotr Kraśko nie wziął łyczka wody po każdym wydaniu "Wiadomości". Czynię więc swoją powinność i cytuję psychologa Gustava Le Bon, na którego studiując trafiłem przypadkiem, i z którym się zgadzam tu w stu procentach:



"Badania  nad wyobraźnią tłumu wykazały nam, że oddziałuje się na nią zwłaszcza obrazami, jeżeli zaś nie dysponujemy obrazami, należy, celem osiągnięcia tego samego skutku, użyć odpowied­nich słów i haseł. Zastosowane zręcznie, mają one na­prawdę tajemniczą i cudowną moc, jaką je już przed l  laty obdarzali zwolennicy magii. Słowa i hasła mogą \ wzniecić najgroźniejszą burzę w duszy tłumu, potrafią też go uspokoić; z kości ludzi, którzy padli ofiarą tej mocy słów i haseł, można by usypać o wiele większą górę niż piramida Cheopsa.

Moc słów ściśle łączy się z wywołanymi przez nie obrazami i nie zależy od ich rzeczywistego znaczenia. Słowa o jak najbardziej nieokreślonym znaczeniu oddziałają z o wiele większą siłą aniżeli te, których znaczenie   dokładnie   pojmujemy.   Tak  np.   słowa:   demo­kracja,   socjalizm,   równość,   wolność   itd.   oddziałują bardzo silnie, chociaż ich znaczenie jest tak niejasne i nieuchwytne, że na ich określenie potrzeba by spisy­wać całe tomy. A przecież każdy dziś wie, że słowa te "mają moc magiczną, jak gdyby ich  użycie rozwiązy­wało za jednym zamachem wszystkie dręczące zagadki. Słowa te stanowią syntezę wszystkich nieświadomych dążeń   i   nadzieję   ich   urzeczywistnienia;   przy   czym dążenia te są zazwyczaj narzucane tłumowi.

Rozumowanie i najsilniejsza argumentacja tracą swą moc  w  walce  z  pewnymi słowami i hasłami.  Wobec tłumu wymawia się te słowa z pewnym namaszcze­niem, co tłum w mgnieniu oka podchwytuje i przybiera postawę pełną szacunku. Są i tacy, którzy słowom tym przypisują moc nadprzyrodzoną; wywołują one w du­szach obrazy niejasne, która to niejasność potęguje ich tajemniczą moc. To jakby bóstwa ukryte w świą­tyni, do których zwykły śmiertelnik nie przystępuje bez drżenia.

Obrazy wywołane przez niektóre słowa nie zależą od ich znaczenia; przy zachowaniu tej samej formy zmieniają się z pokolenia na pokolenie i są różne w róż­nych krajach. Słowo to tylko bodziec wywołujący w duszy pewne wyobrażenia, których treść zależy w pierwszym rzędzie od sposobu i siły wypowiedzenia.

Nie każde słowo i .nie każde hasło łączy w sobie te moc wywoływania obrazów. Niektóre słowa z powodu zbyt częstego używania stają się zanadto powszednie i tracą swą moc. Zamieniają się w puste dźwięki, a jedynym pożytkiem z nich płynącym jest tylko uwal­nianie od myślenia tego, kto ich używa. Kilka zdań, haseł i frazesów wbitych w głowę w młodości wystar­czy, by przejść przez życie bez najmniejszego zasta­nawiania się.

Badania nad mową poszczególnych narodów wyka­zują, że słowa ją tworzące bardzo powoli zmieniają się na przestrzeni wieków, ale za to wyobrażenia, które one wywołują, i nadawane im przez nas znaczenia zmieniają się bardzo często. Na tej podstawie wyka­załem w jednej ze swych poprzednich prac, że dokładne zrozumienie języka martwego jest rzeczą niemożliwą. Cóż bowiem robimy, gdy odpowiednim wyrazem fran­cuskim zastępujemy wyraz grecki, łaciński lub sans-krycki, albo gdy staramy się zrozumieć książkę napi­sana w ojczystym języku sprzed kilkuset lat? Po pro­stu zastępujemy treść i wyobrażenia, które istniały w duszy narodu w czasach starożytnych, treścią i wy­obrażeniami z życia współczesnego. Sprawcy Wielkiej Rewolucji w ten właśnie sposób naśladowali Greków i Rzymian, wtłaczając w ich wyrażenia takie znaczenia, które nigdy nie istniały w duszach tych narodów. Jakiż w końcu istnieje związek między instytucjami Greków a tymi, które oznaczamy dziś odpowiednimi słowami? Przecież republika była wtedy instytucją czysto arystokratyczną, układem sił małych i większych despotów władających tłumami niewolników, którzy nie mieli prawa rozporządzać nawet swym życiem. Z tym, że bez tych niewolniczych rzesz owe gmino-władne arystokracje nie mogłyby istnieć.

A słowo „wolność" w czasach, kiedy nie domyślano się jej nawet i gdy niezgadzanie się z panującymi insty­tucjami i nakazami było największą zbrodnia, cóż mo­że mieć wspólnego ze znaczeniem, jakie obecnie mu przypisujemy? Ateńczyk lub Spartanin przez „ojczy­znę" pojmował jedynie Ateny lub Spartę, a nie ca­łą Grecję, rozbitą wówczas na drobne państewka, skłó­cone i wojujące ze sobą. Jakież znaczenie nadawali temu słowu Galowie, rozbici na wrogie sobie plemio­na, różniące się ponadto rasą, mową i religią, dzięki czemu Cezar z łatwością mógł ich podbić, albowiem wygrywał jedno plemię przeciw drugiemu? Rzym, dając Galom jedność polityczną i religijną, stworzył im ojczyznę. Wiemy, że jeszcze przed dwustu laty książęta francuscy zawierali sojusze z obcymi mocar­stwami przeciw własnemu królowi; słowo „ojczyzna" miało u nich inne znaczenie, aniżeli ma je obecnie. Inaczej też pojmowali to słowo ci, którzy w imię ho­noru walczyli przeciw Francji, sami będąc Francuza­mi; prawo feudalne łączyło wasali z suwerenem, nie z ziemią, a ich ojczyzna była tam, gdzie był suweren.

Bardzo wiele jest takich słów, które nie do poznanią zmieniły swe znaczenie w ciągu wieków; poprzed­nie ich znaczenie możemy uchwycić dopiero po dłuż­szym wysiłku. Słusznie ktoś stwierdził, że chcąc zro­zumieć takie wyrazy jak „król" i „rodzina królewska" w ich znaczeniu przed wiekami, musimy bardzo dużo przeczytać na ten temat. A cóż dopiero mówić o sło­wach bardziej zawikłanych!

[...]

Słusznie zauważył Tocqueville, że Konsulat i Ce­sarstwo główny swój wysiłek włożyły w zmienianie nazw większości dawnych instytucji; usuwały w ten sposób słowa budzące przykre wspomnienia w duszy tłumów, zastępując je wyrazami nie budzącymi grozy. Na przykład zachowano wszystkie dawniejsze podatki, a nawet nałożono nowe, ale ludność ze spokojem je znosiła, albowiem nadano im inne nazwy.

Każdy mąż stanu powinien rzeczom, których tłumy nie mogą ścierpieć, a których istnienia dla dobra na­rodu nie da się wyrugować, nadawać nowe nazwy i dbać, by były popularne lub przynajmniej obojętne. Moc słów jest tak wielka, że nawet najbardziej znie­nawidzona rzecz, skoro otrzyma nową, powabną nazwę, zostanie radośnie przyjęta.

Taine słusznie stwierdza, że w imię wolności i brater­stwa — słów ukochanych przez tłumy — udało się Jakobinom „zaprowadzić taki despotyzm, jaki jest moż­liwy jedynie w Dahomeju, stworzyć najkrwawszy try­bunał i uśmiercać tysiące ludzi tak, jak to robiono w starożytnym Meksyku". Sztuka rządzenia, podobnie jak i sztuka obrońców sądowych, polega przede wszy­stkim na doborze odpowiednich słów; trudność polega na tym, że te same słowa w jednym społeczeństwie mają różne znaczenie dla różnych warstw społecznych. Różne warstwy społeczne używają wprawdzie tych sa­mych słów, ale ich mowa nierzadko się różni.

W przytoczonych przykładach kładłem nacisk na czas, który zmienia znaczenie przypisywane tym samym słowom. Jeżeli uwzględnimy jeszcze rasę, przekonamy się, że u narodów należących do różnych ras, chociaż będących na jednakowym poziomie cywilizacji, te same słowa posiadają często odmienne znaczenie. Przede wszystkim podróżnicy dobrze podchwytują te różnice. Dla przykładu przytoczę słowa: demokracja i socja­lizm, które różne narody różnie pojmują, nie mówiąc już o różnym pojmowaniu tych słów przez różne war­stwy społeczne. Tak np. u narodów pochodzenia ro­mańskiego demokracja oznacza podporządkowanie dą­żeń jednostki dążeniom ogólnym, jakie reprezentuje państwo.[...] U narodów anglosaskich, zwłaszcza w Ameryce, demokracja oznacza pełny roz­wój jednostki, z ograniczaniem wpływu państwa, które powinno kierować jedynie policją, armią i dyplo­macją.

Widzimy więc, że to samo słowo u jednych naro­dów oznacza podporządkowywanie się jednostki ogóło­wi i ograniczenie inicjatywy jednostki na rzecz państwa, u drugich zaś wysuwanie interesu jednostki przed interes ogółu i inicjatywy jednostki przed inicjatywę państwa. To samo słowo ma jeszcze dziś u obydwu narodów krańcowo przeciwne znaczenie."

Gustav Le Bon, Psychologia Tłumu



Jak widać, sporo tego, ale naprawdę warto przeczytać. Cała książka jest godna polecenia, ale nie będę jej tutaj wklejał w całości. Wybrałem tylko fragment, który pasuje do ogólnego nurtu mojego bloga. Bardzo często zdarza się, że ktoś pod przykrywką "równości", "godności" etc. tak naprawdę serwuje nam coś zupełnie odmiennego. Jak podawałem we wpisie "Równość czy niewolnictwo?", pod ładnym, szeroko akceptowanym hasłem może kryć się niezupełnie to, czego oczekujemy. Również na stare określenia wynajduje się nowe słowa (jak to napisał Le Bon: 9, 10 i 11 akapit cytowanego przeze mnie fragmentu, od słów "Słusznie zauważył Tocqueville..."). Przykład? Polecę trochę ostro: na zabijanie ludzi mówi się teraz "eutanazja".

W czasie tzw. "Wielkiej" Rewolucji Francuskiej równość wymierzano gilotyną. Był tam również pewien rewolucyjny naukowiec, który równość postrzegał w kategorii wzrostu. Stworzył "normę wzrostu", czyli określił, jakiej wysokości powinien być przeciętny, równy człowiek. Następnie skonstruował maszynę (podobną do średniowiecznego narzędzia tortur), którą zbyt niskich ludzi rozciągał, a zbyt wysokich - skracał o głowę. Jakoś dziwnym trafem zdarzyło się, że on sam mieścił się w tej normie idealnie :D


***
W poprzedniej notce popełniłem błąd. "Gorący temat" emitowany jest w TVP2, nie w "Jedynce". Jak powszechnie wiadomo, ta stacja jest "kontrolowana" przez... SLD. Nie jestem już więc zdziwiony ogólnym, lewicowym nurtem tejże stacji. Dla dokładności: TVP1 jest pod PiSem, a Polsat i TVN - PO. Najlepiej widać to w serwisach informacyjnych i przede wszystkim w postawie i tonie wypowiedzi dziennikarzy, prezenterów, szczególnie w programach publicystycznych...

12 października 2010

Godność człowieka.

Na wstępie przepraszam za tak długą przerwę w pisaniu bloga. Przez trzy tygodnie nie miałem Internetu (radziłem sobie pisząc od znajomych), a na dodatek obowiązki starosty trochę mnie zajęły na studiach. Dodatkowym zajęciem mojego czasu jest wystawienie mojej kandydatury na radnego Rady Miasta Siedlce jako kandydat niezrzeszony (to jakaś opatrzność, przypadek, bo przed wakacjami odmówiłem startu z partii - chcę mówić to, co myślę ja, a nie partia - i miałem już nie startować, ale dwa dni przed terminem na listę niezrzeszoną zwerbowała mnie sąsiadka). Przez ten czas powstałoby kilka notek na świeżo opisujących ostatnie wydarzenia. Jednym z takich wydarzeń jest program "Gorący temat" wyemitowany w czwartek 7 października w TVP1.

Mowa była o pracownikach budżetówki, którzy idąc za wzorem kolegów z państw UE strajkowali, blokując przy okazji niektóre ulice stolicy. W programie gośćmi byli prof. Joanna Senyszyn i ktoś jeszcze... niestety nie pamiętam, kto dokładnie, ale jestem pewien, że poglądami nie różnili się zbytnio. Rozmawiali oni o tym, o czym krzyczeli uczestnicy strajków, mianowicie o godnej płacy i godnych warunkach pracy. Zauważmy, że temat naprawdę był "gorący", ale jakże ogólny...

Czym bowiem jest godność? Otóż, jest to na przykład nasze imię i nazwisko (pytamy np.: "jak brzmi Pańska godność?") - czyli nasza "nazwa". Godność to również pewien szczególny sposób zachowania, nastawiony czasem na moralność (np. "postąpił godnie"), czasem na doniosłość ("godnie przyjęliśmy naszego gościa). Godności w pewien sposób się od nas wymaga ("czy zachował się on godnie?", "czy godnie wypełnia swoje obowiązki?"). Godność jest więc pojęciem bardzo szerokim i ogólnym, ale kojarzącym się zawsze i jednoznacznie pozytywnie. Godny znaczy: dobry, stosowny, moralny, uczciwy, ludzki...

No właśnie, a czym jest ta ludzka godność? Czy jest to nazwa człowieka jako pojęcie ("coś musi spełniać jakieś kryteria, aby nosić/mieć godność człowieka")? Czy jest to może pewien wymóg, standard, który trzeba spełniać, aby człowiek mógł w nim funkcjonować god... hmm, na pewnym niezbywalnym poziomie?

Zapewne każde z powyższych stwierdzeń jest prawdziwe. Aby jednak łatwiej pojąć, czym jest ta ludzka godność, można zapytać, jaka ona jest. Patrząc na niektóre dokumenty międzynarodowe (jak np. rezolucje ONZ - raczej dotyczą rzeczywistej godności człowieka, w przeciwieństwie do Karty Praw Podstawowych - która na pewno nie chroni tej godności, a zagraża godności ludzi bezbronnych) można zaryzykować stwierdzenie, że godność ludzka jest niezbywalna. Czyli, że nie da się w żaden sposób pozbawić człowieka jego godności. A co się dzieje w więzieniach? "Grupa grypsująca" wybiera danego "frajera" i czyni go "cwelem", przewiesza mu przez ramię "zużytą" szmatę od toalety, upokarza, gwałci i traktuje go gorzej niż zwierzątko. Nie oceniam tych działań, ale skoro godność ludzka jest niezbywalna (nie da się jej usunąć w żaden sposób) to "cwel" zachowuje pełnię swojej ludzkiej godności. Jeśli więc przyzwala się na takie działania, godność ludzka chroni nas w bardzo, bardzo niskim stopniu (czyli żyjemy ponad naszą godność? - chyba to próbują nam wmówić niektóre grupy...). Idąc tym tokiem, niezbywalna godność trzymała się również ofiar nazistów i komunistów. Dlatego twierdzę, opierając się na obserwacjach, że godność ludzka jest zbywalna. Z tym, że jeśli ktoś tę godność utraci, może chcieć ją odzyskać i my powinniśmy mu w tym pomóc (bo mu się zwyczajnie należy, tak jak i traktowanie adekwatne człowiekowi).

OK - ale to nie usprawiedliwi "wyzbycia godności" tychże strajkujących pracowników, albo raczej wyzbycia tej godności - ale z płac i warunków pracy. Czym są godność płacy i godność pracy - wolę nie pytać. Odpowiedzi nie otrzymamy, bo pracodawca odpowie inaczej, a wojujący pracownik - inaczej. Problem w tym, że pracownicy często zapominają o tym, iż ich praca i zarobki są uzależnione od bogactwa pracodawcy. Uniemożliwiając mu bogacenie się poprzez strajki i często absurdalne żądania, blokują sobie perspektywy wyższych zarobków i przeznaczenia bogactwa pracodawcy na lepsze warunki ich pracy (bo to też jest inwestycja - zwiększa wydajność!). Obniżek w budżetówce nie było, więc godności nikt ich nie pozbawił, warunki pracy ciągle były takie same. To wymagania pracowników się zwiększyły. Oczywiście, ma tutaj również wpływ inflacja, oraz podwyżki VAT-u (ale ta skandaliczna podwyżka jest po to, żeby państwo mogło im - i dodatkowym 60 000 urzędnikom - zapłacić, więc to w ich interesie). Skoro to nie "godność" ucierpiała, a wzrosły oczekiwania, to godności nie da się przywrócić, można tylko sprostać - lub nie - oczekiwaniom.

Dlaczego pracownicy domagają się godnej płacy? Bo opinia publiczna przyzna im rację - "im to się należy!". W rzeczywistości chodzi im o wyższą płacę, albo płacę, której oczekują, albo o taką, która by im pasowała - ale kto z nas by się skusił na takie nazewnictwo? Kto by ich poparł?

Szkoda jedynie faktu, iż tak szlachetne słowo jak "godność" zostało tak wyświechtane. Wszystko traci na wartości, trochę jak pieniądze... Różne symbole, "cnoty", umiejętności i wartości są w dzisiejszych czasach tak masakrowane, że niedługo będzie trzeba wymyślać na nie nowe nazwy.

Nawet "Gorący temat", który bardzo lubiłem oglądać (mimo, iż często niegrzecznie przerywali politykom w pół zdania, bo kończył się czas) ustąpił miejsca "Polityce przy kawie" w moim "rankingu" programów. Brak Internetu spowodował u mnie częstsze oglądanie telewizji i trzeba przyznać, że często można zaobserwować ciekawe "chwyty" medialne - to bardzo interesujące.

I w ten oto sposób zamykam dzisiejszą notkę stopniowo wracając do punktu początkowego - w dzisiejszych czasach coraz częściej panuje przekonanie, że jedynymi osobami godnymi zaufania są bezpartyjni (dlatego też ja sam czuję odrazę do bycia "partyjnym" - inaczej na radnego startowałbym np. z listy PO i był pewny zwycięstwa, ale za cenę swoistej "suwerenności wypowiedzi"). Funkcjonuje nawet takie powiedzenie:

Pan Bóg stworzył trzy wartości: uczciwość, mądrość i partyjność, lecz nikogo nie obdarzył więcej niż dwoma. Jeśli ktoś jest uczciwy i mądry, to nie jest partyjny. Jeśli jest uczciwy i partyjny, to nie jest mądry. Jeżeli zaś jest mądry i partyjny, to w żadnym razie nie może być uczciwy!

Jaka szkoda, że aby coś dzisiaj osiągnąć w polityce, trzeba być w partii...

2 października 2010

"Co jest Twoje, to i moje. Co jest moje - to nie Twoje!"

Załóżmy, że jesteśmy właścicielami niewielkiego sklepu z porcelaną, ale brakuje nam jednego pracownika. Zamieszczamy więc gdzieś stosowne ogłoszenie i w ciągu krótkiego czasu zjawiają się trzy osoby. Tak się składa, że jedna z nich jest poważnie otyła i z tego powodu nie pasuje pracodawcy. Zatrudnienie jej drastycznie zwiększyłoby prawdopodobieństwo zniszczenia porcelany, w sposób wiadomy. Sklep poniósłby straty, klienci nie mogliby kupić przez jakiś czas upatrzonych przedmiotów, a pracownica zapewne zostałaby zwolniona (kara, wydarzenie niekorzystnie wpływające na odbiór pracownika przez kolejnych pracodawców, ale również wynik sytuacji, w której sklep chcąc pokryć szkody, nie ma środków na wypłatę pensji tej osobie). Każdy by ucierpiał.

Zostają więc dwie osoby. Następnie, jako właściciel wybieramy osobę o lepszym wyglądzie, który dodatnio wpłynie na: wizerunek sklepu, odczucia klientów i na prawdopodobieństwo ich powrotu do naszego sklepiku. Drugą osobę, mówiąc kolokwialnie, zwalniamy "za krzywy ryj". Tutaj bardziej poprawnie politycznie byłoby "przyjmujemy osobę o lepszym wyglądzie", jednak oba stwierdzenia są zgodne z prawdą, a tej doborem słów nie zmienimy - możemy tylko manipulować naszym przekazem. Wracając: jest to postępowanie bardzo poprawne, polecane przez podręczniki o zarządzaniu. A czy wg Was właściciel postąpił dobrze? Miał do tego prawo (jako, że sklep jest jego i to on decyduje o zatrudnianiu)?

Jeśli odpowiedzieliście TAK, macie rację. Co więcej, myślicie tak samo jak pełnomocnik Rządu (przez niektórych nazywana: "minister") ds. równego traktowania, p.Elżbieta Radziszewska. Wyraziła ona podobne zdanie komentując decyzję dyrektora prywatnej szkoły, aby nie zatrudniać w swojej szkole zdeklarowanej lesbijki jako nauczycielki. Oczywiście, miał do tego prawo (tak samo jak właściciel sklepu z porcelaną). Ponadto, miał też taką powinność, a nawet obowiązek, ponieważ jego szkoła nosi miano katolickiej, więc jego klienci mają wobec niej pewne oczekiwania!

Ale cóż się stało - panią minister zaatakowano w mediach, finansowane z zagranicy "ruchy" homoseksualne urządzają przeciw niej "manifestacje", premier zapowiada "poważną rozmowę"... Mówi się o odwołaniu pani minister ze stanowiska.

Za co? Za stwierdzenie, że dyrektor miał prawo nie przyjąć do pracy tamtej osoby. Przepraszam - a co, do cholery, miał zrobić ten dyrektor? Dlaczego w Polsce grupy finansowane z zagranicy mogą doprowadzić do dymisji ministra, bez żadnych argumentów i z powodu, który bez wahania można nazwać śmiesznym? I to wszystko przy aprobacie mediów... Mówię Wam: jeśli dalej tak pójdzie, to w przedszkolu zatrudnią pedofila, a narkoleptyka - na przejeździe kolejowym!



***
Dzisiaj miałem pierwszą w życiu lekcję etyki. Super sprawa i szkoda, że aby uczyć się etyki, trzeba rezygnować z religii. Ja bym się z chęcią uczył w szkole obu tych przedmiotów.

W poniedziałek prowadzę pierwsze lekcje w klasach III liceum. Hospitacje mam już za sobą. Mam 19 lat, więc de facto, będę uczył rówieśników! :) To na pewno będzie ciekawe doświadczenie i dla mnie i dla uczniów. Przeżyłem pół roku temu praktyki w gimnazjum (nie było strasznie, wbrew pozorom, wręcz przeciwnie, lubiłem na nie chodzić), więc tym bardziej przeżyję liceum. Oby tylko przeżyli moi słuchacze ;-)